wtorek, 26 stycznia 2016

Pożyczaj.

Kto powiedział, że szkoła podcina skrzydła? Dostałam zadanie, żeby wybrać kilka zapożyczeń z czterech języków i napisać z nich opowiadanie. I wyszło to coś poniżej. To bardzo, BARDZO radosna twórczość, enjoy! :D

     „Wczoraj Bóg zadzwonił do mnie, przekaż wszystkim, że najwyższy czas oprzytomnieć”. Kiedyś myślałam, że te słowa to tylko literacka fantazja. Wiecie co? Po dzisiejszym śnie zmieniłam zdanie. Ktoś może pomyśleć, że moje opowiadanie to zakamuflowana agitka, ale przeczytajcie, a potem oceńcie sami. 
     Siedziałam w mojej daczy i czytałam żurnal, podjadając bakalie, kiedy otworzyły się drzwi i do pokoju wszedł belfer, który w szkole średniej uczył mnie języka jidysz:
- Z ukazu mojego władcy, zmuszona jesteś pójść ze mną.
Byłam zdezorientowana. Mój gość ze zniecierpliwieniem wymachiwał halabardą, więc postanowiłam mu się nie sprzeciwiać. Dla własnego dobra. Wstałam, lecz z kolei mężczyzna zastygł niczym posąg. 
- O co chodzi? - zapytałam.
- Musisz jeszcze dać mi bakszysz, przecież nie przyszedłem tu za darmo.
Nie miałam ze sobą pieniędzy, więc w ramach zapłaty podarowałam mu dorodnego arbuza
     Wyruszyliśmy w drogę. Po dwóch godzinach marszu, towarzysz wprowadził mnie w gęstą tajgę. I zniknął. Po prostu zostawił mnie w środku lasu. Byłam już na skraju załamania, gdy w oddali ujrzałam ludzkie postacie. Zaczęłam biec co sił w nogach, krzyczeć żeby mi pomogli, lecz oni nie reagowali. W końcu wybiegłam na niewielką polanę, gdzie zobaczyłam coś niesamowitego. Cała świta Bolesława Śmiałego skupiona była na grze w bilard. Kiedy podeszłam bliżej okazało się, że to tylko atrapa, która miała zwabić mnie na polankę. Nagle, ku mojemu zdziwieniu, znikąd pojawił się belfer. Wytłumaczył mi, że jest agentem Najwyższego. 
- Przepraszam, kogo?
- Chodź, sama zobaczysz.
Po tych słowach z jego pleców wyrosły ogromne białe skrzydła. Złapał mnie za rękę i unieśliśmy się w górę. Chyba zemdlałam, bo obudziło mnie lekkie szarpnięcie i głos, który kazał mi otworzyć oczy. To co zobaczyłam jest nie do opisania. Leżałam na dywanie z kolorowych kwiatów, przede mną biegła ścieżka, z obu stron ozdobiona rabatami. Na końcu owej ścieżki siedział staruszek z długą, białą brodą i uśmiechał się serdecznie: 
- Miło, że wpadłaś.
- Gdzie jestem?
- Rozejrzyj się. Otaczają Cię sami szczęśliwi ludzie, wszędzie rosną piękne kwiaty, nie ma tu smutku, zła i tego, czego tak nie znosisz.
- Karaluchów?
- Tak – zaśmiał się mój rozmówca. – Już wiesz gdzie jesteś?
- W raju?
- W Raju.
W tym momencie się obudziłam. Wierzcie mi lub nie, ale ta historia uporządkowała bałagan w szufladkach mojej świadomości i utwierdziła w przekonaniu, że „najgłupsi z najgorszych to ateiści”. 

środa, 20 stycznia 2016

Niech okres Czerwonego Kurczaka trwa

Jestem Kurczakiem. Tak, z racji czerwonego irokeza na głowie, mówią na mnie znajomi. Kurczak jest antyrasistą, występuje przeciwko nietolerancji, a jedyne czego nie znosi to przemoc i manipulacja. I tak też chce tworzyć – przeciw rasizmowi, bez manipulacji, „mydlenia oczu” i ukrywania prawdy. Dotychczasowe działania pokazują, że te założenia udaje się realizować. Ale nie obrastajmy w piórka...
Aktualnie media, nazywane „czwartą władzą”, manipulują zwykłego śmiertelnika na każdym kroku. Manipulacja jest jak praca hakera, który wprowadzając małą, niezauważalną zmianę, roznosi w pył cały system. Manipulator wkrada się do świadomości ofiary i układa w jej „umysłowych szufladkach”, formując nową rzeczywistość, która jest mu potrzebna do zrealizowania celów. Mniej szkodliwym wirusem jest perswazja, która podobnie jak manipulacja narzuca określony sposób myślenia, ale nie wywołuje negatywnych odczuć wobec nakłaniającego. Kolorowe obrazy cudownych lekarstw, mrożonych potraw tak dobrych, że „lepszych nie ugotuje najbardziej utalentowana babcia” i pralek, w których wypierzesz nawet swoje umorusane w błocie dziecko, otaczają nas na każdym kroku. Pomimo tego, że niektóre slogany reklamowe brzmią absurdalnie, to przez swoją komiczność zakorzeniają się w głowie konsumenta. W dodatku, jak podają A. Pratkanis i E. Aronson w książce „Wiek propagandy” przykładowo „W Stanach Zjednoczonych na reklamę wydaje się 2,2% produktu krajowego brutto, (…) czyli ponad 1000 dolarów rocznie na jednego obywatela”. Nadawcy wynoszą z naszego życia worki złota, jednocześnie nie oferując nic w zamian. Chyba, że za korzyść uznamy hipnozę, w którą wprowadza nas kolorowy ekran. Nie musimy robić nic poza siedzeniem w wygodnym fotelu. Nie musimy myśleć, zastanawiać się nad problemami świata, bo prezenterzy podają nam na tacy świeżo wypieczone informacje. Powtórzę jeszcze raz: media mają ogromną siłę. Mogą nawet kogoś zabić. Nie, nie chcę powiedzieć, że oglądanie telewizji czy czytanie gazet może nas uśmiercić. Ale rozpatrzmy moje twierdzenie na przykładnie amerykańskiego muzyka Sixto Rodrigueza. W latach 90. pojawiły się pogłoski o jego domniemanym zgonie. Fani twórczości Rodrigueza przekonani byli o śmierci idola, podczas gdy on w spokoju oddawał się przeróżnym pracom w zaciszu swojego miasta. 
Nie tylko badacze opinii publicznej czy ci zainteresowani ludzkimi zachowaniami podejmują temat indoktrynacji. Angielski pisarz i publicysta George Orwell wykorzystał ten motyw w jednym ze swoich najpopularniejszych dzieł pt.”Rok 1984”. Autor kreśli katastroficzną wizję przyszłości kraju, którego polityka oparta jest właśnie na agitacji. Siła wpływu na obywateli za pomocą słowa pokazana jest poprzez notoryczne zmiany w historii państwa. W realiach wykreowanego przez Orwella rządu, każde zdarzenie historyczne można po prostu skreślić i napisać od nowa, tak aby zgadzało się z aktualnymi potrzebami władz. Następnie, w myśl zasady, że kłamstwo wypowiedziane wystarczająco dużo razy staje się prawdą, nowa wiadomość była powtarzana tak długo, aż obywatele zostali przekonani o jej autentyzmie. 
Warto więc zastanowić się nad metaforą „propaganda jest inwazją”. Wielu z nas może myśleć: „Przecież jestem wystarczająco inteligentny, żeby odróżnić co jest autentyczne, a co sztuczne”. To prawda, ale czasem przez lenistwo czy brak pomyślunku dajemy się wciągnąć w wir faktoidów czyli jak mówił powieściopisarz Norman Mailer: „faktów, które nie istnieją przed pojawieniem się w czasopiśmie czy gazecie”. Zwyczajnie nie mając czasu, aby pomyśleć co jest faktem a co fikcją, przyjmujemy, że w niczyim interesie leży okłamywanie nas. Oto dlaczego owi hakerzy mają tak łatwo - bo większości z nas zwyczajnie nie chce się aktywować programu antywirusowego.
  Telewizja, prasa czy radio w XXIw. są wszechobecne. To one przekonują nas, które wydarzenia są godne uwagi i przede wszystkim w jaki sposób powinniśmy je widzieć. Włączony telewizor atakuje reklamami produktów, które jak twierdzi uśmiechnięty prezenter są niezbędne. A skoro mówi do tysięcy odbiorców to nie może kłamać, prawda?

        „Człowieku, dostałeś największy dar jaki można zyskać – to prawdziwa wolność”

Jadę vanem na koncert, który chcę zrelacjonować w następnym numerze mojego czasopisma. Na fotelu pasażera leży stos płyt undergroundowych zespołów, czekających na recenzje i publikacje w nowym wydaniu. Jestem właścicielem muzyczno-podróżniczej gazety, w której „sama sobie sterem, żeglarzem, okrętem”... Tak mniej więcej wygląda wymarzona wizja mojej przyszłej pracy w mediach. Jednak wracając na ziemię, najważniejszym założeniem jest to żeby być dokładnym przeciwieństwem mediów, o których rozpisywałam się przez ostatnie 6000 znaków. Mark Twain powiedział kiedyś, że „kłamstwo potrafi przebyć pół drogi wokół świata w czasie, gdy prawda dopiero wkłada buty”. Po to między innymi auto w mojej wizji, żeby wsadzić tę prawdę do bagażnika i przegonić kłamstwo tak, aby to fakty dotarły do czytelników pierwsze. 
Nie mam zamiaru też zastanawiać się jak sprawić żeby adresaci myśleli tak samo jak ja, chcę tylko pokazać im własny punkt widzenia. Teraz dociekliwy czytelnik może pomyśleć, że mam zamiar używać perswazji żeby przekonywać odbiorców do moich poglądów. Nie prawda, to byłaby hipokryzja, bo jak mówiłam wcześniej „Kurczak (…) chce tworzyć bez manipulacji”. Celem moich artykułów ma być nakłonienie czytelnika do refleksji na dany temat. Nie chodzi o to żeby wszyscy się ze mną zgadzali, ale jeśli chociaż jednej osobie „otworzą się dzięki temu oczy”, będę mogła sobie pogratulować. Mam tylko nadzieję, że teksty obronią się same, bo patrząc na wyniki badań przeprowadzonych przez Carla Hovlanda i Waltera Weissa, mówiących o tym, że społeczeństwo jest bardziej skłonne wierzyć wysoko postawionym osobom w garniturach, ja z wizerunkiem wolnego strzelca mogę nie budzić zaufania...
Więc co chcę robić w przyszłości? Pisać! Nie chcę zarabiać milionów, publikując to, co mi każą. Chcę pisać to co myślę i zarabiać tyle, ile potrzeba na paliwo do medio-vana z mojej wizji. I niech okres Czerwonego Kurczaka trwa!

poniedziałek, 4 stycznia 2016

Jesteście okropni.

       W sumie to jesteśmy. Zgaduje, że właśnie siedzicie z ręką na myszce, obok was leży smartfon, a w tle słuchać dźwięki dochodzące z telewizora. Ja sama siedzę przed komputerem i pisze do was te słowa. Zanim posądzicie mnie o hipokryzję, pozwólcie, że się wyżalę. 

      Pamiętacie te czasy, kiedy pytaliście kogoś czy wyjdzie na dwór, a on zamiast odpowiedzi, po dwóch minutach stał przed wami z piłką w ręce? Mecze rozgrywało się z użyciem własnego ciała, a nie kilku klawiszy na klawiaturze. I co najważniejsze, chcąc z kimś porozmawiać, trzeba było go odwiedzić, a nie postukać chwilę palcem w ekran telefonu. 

Kojarzycie parodię sceny z „Krainy Lodu”? 
- Ulepimy dziś bałwana? Albo zrobimy coś innego...
- Spadaj, gram w LOLa. 

    Niby śmieszne, jednak niestety tak to obecnie wygląda. Nie mówię, że najlepiej porzucić wszystkie urządzenia, ale bez przesady. Wszystko dla ludzi, ale z umiarem. Nic mi tak nie działa na nerwy (no może poza rasistami, zmęczonymi reklamówkami w autobusach, kobietami nakładającymi makijaż szpachlą, disco polo i electro…) , jak znajomy, który siedzi przede mną i zamiast porozmawiać, patrzy w ekran telefonu. Najlepiej jeszcze, jak się do niego uśmiecha, a ja siedzę i myślę, o co chodzi, „Zobaczył swoje odbicie, czy co?”. Od razu włącza mi się nauczycielska przypadłość: „Co cię tak śmieszy? Powiedz, pośmiejemy się razem”, choć wcale nie jest mi do śmiechu i jemu też by nie było, gdyby wiedział o czym myślę. 
     Może zrobimy sobie taki challenge? Na przykład: limit 10 SMS dziennie. Albo: dzień bez facebooka. Albo: olanie wirtualnego świata i odkrywanie, że ten za oknem też jest całkiem fajny. To ostatnie wyzwanie proponuję przyjąć dożywotnio. 

Znikam, bo ktoś dzwoni.