Ale, ale. Truman nie jest taki głupi. W końcu (choć chwilę mu to zajęło) zorientował się, że jest uwięziony w chorym reality show. Od tego momentu stał się szalony. Zwyczajnie, w jak najbardziej pozytywnym sensie – szalony. Zmieniał zdanie osiem razy na minutę, tak, że prawie sam nie nadążał za tym, co akurat wymyślił. Wsiadał do auta z postanowieniem udania się na Fidżi, gdy zamykał drzwi już myślał o tym, żeby pojechać do pracy, a gdy zapinał pasy, to stwierdził, że jednak zostanie w domu z żoną. Był nieprzewidywalny jak sceniczne ruchy Artura Andrusa. Po co to wszystko? Żeby Wielki Pan Reżyser nie ogarniał. Scenariusz tworzył się na bieżąco, nie wiadomo było, z której kamery ma być w danym momencie transmitowany obraz. Nikt już nie był w stanie śledzić jego ruchów. Dzięki temu Truman mógł wypłynąć na morze i nikt (łącznie z pogodą) nie był w stanie mu przeszkodzić. Można by pomyśleć, że happy end jest już tutaj. Ale nie. Truman, pomimo lęku przed wodą, dzielnie płynie naprzód. I nagle co? Dopływa do ściany. Na środku morza trafia na ścianę. Na ścianę ograniczającą plan filmowy, na którym rozgrywało się jego teleżycie. Happy end jest dopiero tu! Bohater odbywa rozmowę z Reżyserem, buduje dramatyczne napięcie, uśmiecha się zwycięsko, przekracza próg drzwi prowadzących za plan i wychodzi z całej tej iluzji.
Nie opowiadam tego dlatego, że chciałam się pochwalić znajomością filmu, tylko dlatego, że zachowanie Trumana powinno być dla nas wzorem. Bądźmy szaleni. Tak troszeczkę. Ciut. Albo nawet pół ciuta. „Mówicie jestem wariat”? Prawidłowo. Nie pozwólmy, żeby ktoś odebrał nam NASZ plan filmowy i NASZĄ rolę reżysera. Chyba nie chcielibyście żeby wasze życie wyglądało jak „Moda na sukces”, co? Może bardziej jakiś... „Helikopter w ogniu” czy coś. Więc nawet jeśli bycie szalonym wydaje wam się głupie, to spróbujcie. Bo, jak mówią, jeśli coś jest głupie, ale działa, to nie jest głupie.