Wakacje.
Że niby super, że wolne, że czasu dużo. ZA. DUŻO. Siedzimy w
mieszkaniu. Ja, Martyna, Szczur. Miasto przeszliśmy we wszystkie
strony już jakieś 483529 razy. Na dworze tyle samo stopni, tak na
oko. Z głośników leci Defekt Muzgó: „To jest nuda, aaa”. No w
punkt. Beznamiętnie patrzę jak kostki lodu w szklance robią się
coraz mniejsze. Przeciwnie proporcjonalnie do mojej frustracji. Bo
ona rośnie i rośnie jak balon, i w końcu wybuchnie, wysadzi szyby
w oknach, płomienie będą buchać przez komin... Te wybuchy, te
pościgi! Podniosłam wzrok, akurat w odpowiednim momencie, żeby
złapać zdziwione spojrzenie Martyny.
- Ty,
z czego ty się śmiejesz?
- Nie,
nic. Weźcie no, kurde. Zróbmy coś. - nawet
nie podnieśli głów, żeby spojrzeć w moją stronę. Z impetem
odstawiłam szklankę na stół - Zbierać
dupy! Do Kostek jedziemy. Teraz.
- Ja
mam piątaka, to mi nawet na busa nie starczy - Szczur nadal nie
otworzył oczu.
- Pojedziemy
na stopa. Każdy bierze po dwie rzeczy i wychodzimy.
- Co
ty, kurwa, bredzisz?
10
minut tłumaczenia, że nie, nie mam udaru, urojeń ani żadnej
koncepcji, 4 minuty ściągania ich z łóżek i 2 minuty pakowania
później, stoimy na chodniku przed drzwiami. Ja z bębenkiem pod
pachą, Szczur z gitarą, Martyna z plecakiem, który zawiera
wszystko co akurat mieliśmy pod ręką: trzy koszulki, ładowarkę,
nożyk i półpełną butelkę z wodą. Popatrzyłam po nas: jak w
poradniku pisał Sid
Vicious
- para
glanów, spodnie w kratę, kilo cukru u fryzjera. Klasa. Jakby nas z
domu wyrzucili. Albo ze squatu.
- No
i co, Pani Koordynator Wyprawy? Jaki plan?
- Żaden.
Idziemy machać na ulicę.