Rodos to mała grecka wysepka,
zamieszkana przez zaledwie 120 tysięcy osób, czyli 6 razy mniej niż
liczy populacja Krakowa. Rodos to 1400 km2 skał i gajów
oliwnych, otoczonych z każdej strony wodami mórz. Rodos to także
dziesiątki romantycznych zatok i klimatycznych wiosek, wypełnionych
luzem i ludźmi powtarzającymi w kółko „sigá, sigá”.
I choć od razu złapaliśmy grecki klimat leniwego niespieszenia
się, zwiedziliśmy całą wyspę w dwa dni. No, dwa dni i wieczór.
Dzień 1.
Wciskam się na tylne siedzenie
wypożyczonej Corsy. Próbowałam przeforsować pomysł jechania do
miasta autobusem, ale pan w wypożyczalni samochodów zgasił płomyk
mojej idei krótkim: „Nie mamy autobusów w ofercie”. Więc jest
Corsa. Też jest ciasno, duszno i ledwo jedzie, wszystko się zgadza.
Pierwszy przystanek: Zatoka Anthony Quinn. Jedno z najpopularniejszych miejsc na Rodos. Dojeżdżamy i wysypujemy się z auta. Wita nas rozpadający się stragan, na którym znajdziesz wszystko: kapelusze, muszelki (nie żebyśmy byli 20 metrów od plaży...) i futra na wypadek, gdyby temperatura spadła poniżej 35 stopni. Za ladą nie ma nikogo. Specjalnie mnie to nie dziwi, Grecy pracują tylko w przerwach od przerwy. Na drzewie zauważam drewnianą tabliczkę „Way to the beach”. Przechodzę kilkadziesiąt metrów, sycąc oczy przyrodą i nagle w moją stronę wyskakują dwa niedźwiedzie. Tzn. psy, ale do niedźwiedzi im było niedaleko. Za nimi z szałasu posklejanego z kawałków materiału wychodzi mężczyzna i przywołuje zwierzęta do siebie.
- Sigá, sigá – rzuca w ich stronę. Powoli, powoli. Nie jestem pewna, czy rozumieją. Z pyska wyglądają jakby powoli, to mogłyby mnie skonsumować. Może nie mówią po grecku.
Pierwszy przystanek: Zatoka Anthony Quinn. Jedno z najpopularniejszych miejsc na Rodos. Dojeżdżamy i wysypujemy się z auta. Wita nas rozpadający się stragan, na którym znajdziesz wszystko: kapelusze, muszelki (nie żebyśmy byli 20 metrów od plaży...) i futra na wypadek, gdyby temperatura spadła poniżej 35 stopni. Za ladą nie ma nikogo. Specjalnie mnie to nie dziwi, Grecy pracują tylko w przerwach od przerwy. Na drzewie zauważam drewnianą tabliczkę „Way to the beach”. Przechodzę kilkadziesiąt metrów, sycąc oczy przyrodą i nagle w moją stronę wyskakują dwa niedźwiedzie. Tzn. psy, ale do niedźwiedzi im było niedaleko. Za nimi z szałasu posklejanego z kawałków materiału wychodzi mężczyzna i przywołuje zwierzęta do siebie.
- Sigá, sigá – rzuca w ich stronę. Powoli, powoli. Nie jestem pewna, czy rozumieją. Z pyska wyglądają jakby powoli, to mogłyby mnie skonsumować. Może nie mówią po grecku.
W końcu wdrapuję
się na punkt widokowy. Szkoda by było, gdyby coś zjadło mnie po
drodze. Dla tego widoku warto było stoczyć walkę z bestiami i
kondycją.
Tak na marginesie: aktor zyskał
zatokę swojego imienia dzięki roli w filmie „Działa Navarony”.
Właśnie w tej zatoce umieszczone były tytułowe działa.
Stamtąd kierujemy się do Kloster
Ammos, żeby spojrzeć na zatokę z innej perspektywy. Wchodzimy na
wzgórze, mijamy małą świątynię, wybudowaną w typowo greckim
stylu. Teraz mamy zatokę Quinna u stóp, po lewej stronie rozciąga
się widok na miasto i plażę w Faliraki. Urzeczeni odwracamy się,
żeby sprawdzić, czym zachwyci nas widok z drugiej strony wzgórza.
Od prawej do lewej krajobraz, składający się ze skał i jakichś
mniejszych kamyków. Przepięknie. Zaskakująco.
Kolejny i, jak się potem okazało,
ostatni przystanek tego dnia: miasto Rodos. Wjeżdżamy, a raczej
wtaczamy się do miasta. Ulice zapchane jak supermarkety przed
niehandlową niedzielą. No i zasada „powolutku” działa też w
tym wypadku. Zostawiamy auto niedaleko portu Mandraki i miejsca, w
którym kiedyś prawdopodobnie stał Kolos Rodyjski. Teraz w tym
miejscu znajdują się dwie kolumny z figurami jelenia i łani -
symbolami wyspy. Za nimi widać ładnie oświetlony zamek. Idziemy
wzdłuż portu, gdzie naganiacze próbują przekrzyczeć się
nawzajem. Z tym popłyniesz na koniec świata, z tym łodzią w
Minionki, a z tamtym statkiem kosmicznym pod wodą. Nie wiedząc,
którego wybrać, równo pokazujemy każdemu, że jesteśmy głusi i
ślepi. Wchodzimy na Stare Miasto przez jedną z bram. Plątanina
wąskich uliczek obstawionych z obu stron straganami. Bardzo
klimatyczna plątanina. Coś dla miłośników labiryntów. Takie
escape city. Wrodzony zmysł przetrwania prowadzi nas do jednego z
barów.
- Piweczko? - rzucam retoryczne pytanie, a brat uśmiecha się w odpowiedzi.
- Nie możecie jednego dnia bez piwa wytrzymać?
- Oj, tylko jedno.
- Piweczko? - rzucam retoryczne pytanie, a brat uśmiecha się w odpowiedzi.
- Nie możecie jednego dnia bez piwa wytrzymać?
- Oj, tylko jedno.
Do stolika podchodzi mężczyzna w
średnim wieku. I w stanie też raczej średnim, ale niepodważalnie
wesołym. Nie potrzebujemy nawet karty, prosimy o cztery duże piwa.
Kelner przesuwa po nas wzrokiem i proponuje jednak trzy średnie i
jedno duże. Dobrze, nasz kelner, nasz pan. Pijany to do domu,
myślę sobie, kiedy mężczyzna oddala się w stronę baru, śmiejąc
się sam do siebie. Po chwili już wiem, że to będzie legendarny
dzień. Dzień, w którym pierwszy raz „tylko jedno piwo”,
oznacza tylko jedno piwo. Kelner stawia przede mną kufel, do którego
zmieściły się dwa litry. Podejmuję rękawicę. Studenta nie
pokona przecież jakieś jedno średnie piwo. Po mniej więcej
godzinie wstaję przy akompaniamencie oklasków i kłaniam się
mężczyznom, którzy przez cały czas dzielnie dopingowali.
Zwycięstwo. W nagrodę dostajemy ouzo. Więcej grzechów nie
pamiętam.
Tak na marginesie: to stolica wyspy,
w której mieszka około 60% populacji całego Rodos.
Bram strzegących wejścia do
Starego Miasta jest 11.
Ouzo smakuje jak płyn do płukania
ust.
Piwo kosztowało coś około 15 euro, ale było warto.
Piwo kosztowało coś około 15 euro, ale było warto.
Faliraki – Anthony Quinn Bay –
3,6 km
Anthony Quinn Bay – Kloster Ammos – 2,7 km
Anthony Quinn Bay – Kloster Ammos – 2,7 km
Kloster Ammos – Rodos – 15,5 km
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz