piątek, 17 sierpnia 2018

Rodos: kochanie, tylko jedno.

      Rodos to mała grecka wysepka, zamieszkana przez zaledwie 120 tysięcy osób, czyli 6 razy mniej niż liczy populacja Krakowa. Rodos to 1400 km2 skał i gajów oliwnych, otoczonych z każdej strony wodami mórz. Rodos to także dziesiątki romantycznych zatok i klimatycznych wiosek, wypełnionych luzem i ludźmi powtarzającymi w kółko „sigá, sigá”. I choć od razu złapaliśmy grecki klimat leniwego niespieszenia się, zwiedziliśmy całą wyspę w dwa dni. No, dwa dni i wieczór. 


Dzień 1.
Wciskam się na tylne siedzenie wypożyczonej Corsy. Próbowałam przeforsować pomysł jechania do miasta autobusem, ale pan w wypożyczalni samochodów zgasił płomyk mojej idei krótkim: „Nie mamy autobusów w ofercie”. Więc jest Corsa. Też jest ciasno, duszno i ledwo jedzie, wszystko się zgadza.
Pierwszy przystanek: Zatoka Anthony Quinn. Jedno z najpopularniejszych miejsc na Rodos. Dojeżdżamy i wysypujemy się z auta. Wita nas rozpadający się stragan, na którym znajdziesz wszystko: kapelusze, muszelki (nie żebyśmy byli 20 metrów od plaży...) i futra na wypadek, gdyby temperatura spadła poniżej 35 stopni. Za ladą nie ma nikogo. Specjalnie mnie to nie dziwi, Grecy pracują tylko w przerwach od przerwy. Na drzewie zauważam drewnianą tabliczkę „Way to the beach”. Przechodzę kilkadziesiąt metrów, sycąc oczy przyrodą i nagle w moją stronę wyskakują dwa niedźwiedzie. Tzn. psy, ale do niedźwiedzi im było niedaleko. Za nimi z szałasu posklejanego z kawałków materiału wychodzi mężczyzna i przywołuje zwierzęta do siebie.
- Sigá, sigá – rzuca w ich stronę. Powoli, powoli. Nie jestem pewna, czy rozumieją. Z pyska wyglądają jakby powoli, to mogłyby mnie skonsumować. Może nie mówią po grecku.
W końcu wdrapuję się na punkt widokowy. Szkoda by było, gdyby coś zjadło mnie po drodze. Dla tego widoku warto było stoczyć walkę z bestiami i kondycją.

Tak na marginesie: aktor zyskał zatokę swojego imienia dzięki roli w filmie „Działa Navarony”. Właśnie w tej zatoce umieszczone były tytułowe działa. 




Stamtąd kierujemy się do Kloster Ammos, żeby spojrzeć na zatokę z innej perspektywy. Wchodzimy na wzgórze, mijamy małą świątynię, wybudowaną w typowo greckim stylu. Teraz mamy zatokę Quinna u stóp, po lewej stronie rozciąga się widok na miasto i plażę w Faliraki. Urzeczeni odwracamy się, żeby sprawdzić, czym zachwyci nas widok z drugiej strony wzgórza. Od prawej do lewej krajobraz, składający się ze skał i jakichś mniejszych kamyków. Przepięknie. Zaskakująco. 



Kolejny i, jak się potem okazało, ostatni przystanek tego dnia: miasto Rodos. Wjeżdżamy, a raczej wtaczamy się do miasta. Ulice zapchane jak supermarkety przed niehandlową niedzielą. No i zasada „powolutku” działa też w tym wypadku. Zostawiamy auto niedaleko portu Mandraki i miejsca, w którym kiedyś prawdopodobnie stał Kolos Rodyjski. Teraz w tym miejscu znajdują się dwie kolumny z figurami jelenia i łani - symbolami wyspy. Za nimi widać ładnie oświetlony zamek. Idziemy wzdłuż portu, gdzie naganiacze próbują przekrzyczeć się nawzajem. Z tym popłyniesz na koniec świata, z tym łodzią w Minionki, a z tamtym statkiem kosmicznym pod wodą. Nie wiedząc, którego wybrać, równo pokazujemy każdemu, że jesteśmy głusi i ślepi. Wchodzimy na Stare Miasto przez jedną z bram. Plątanina wąskich uliczek obstawionych z obu stron straganami. Bardzo klimatyczna plątanina. Coś dla miłośników labiryntów. Takie escape city. Wrodzony zmysł przetrwania prowadzi nas do jednego z barów.
- Piweczko? - rzucam retoryczne pytanie, a brat uśmiecha się w odpowiedzi.
- Nie możecie jednego dnia bez piwa wytrzymać?
- Oj, tylko jedno.
Do stolika podchodzi mężczyzna w średnim wieku. I w stanie też raczej średnim, ale niepodważalnie wesołym. Nie potrzebujemy nawet karty, prosimy o cztery duże piwa. Kelner przesuwa po nas wzrokiem i proponuje jednak trzy średnie i jedno duże. Dobrze, nasz kelner, nasz pan. Pijany to do domu, myślę sobie, kiedy mężczyzna oddala się w stronę baru, śmiejąc się sam do siebie. Po chwili już wiem, że to będzie legendarny dzień. Dzień, w którym pierwszy raz „tylko jedno piwo”, oznacza tylko jedno piwo. Kelner stawia przede mną kufel, do którego zmieściły się dwa litry. Podejmuję rękawicę. Studenta nie pokona przecież jakieś jedno średnie piwo. Po mniej więcej godzinie wstaję przy akompaniamencie oklasków i kłaniam się mężczyznom, którzy przez cały czas dzielnie dopingowali. Zwycięstwo. W nagrodę dostajemy ouzo. Więcej grzechów nie pamiętam.

Tak na marginesie: to stolica wyspy, w której mieszka około 60% populacji całego Rodos.
Bram strzegących wejścia do Starego Miasta jest 11.
Ouzo smakuje jak płyn do płukania ust.
Piwo kosztowało coś około 15 euro, ale było warto.



Faliraki – Anthony Quinn Bay – 3,6 km
Anthony Quinn Bay – Kloster Ammos – 2,7 km
Kloster Ammos – Rodos – 15,5 km 

 

sobota, 11 sierpnia 2018

Dziś się raczej nie załamię


Boże, daj mi kawałek szczęścia,
to jest wszystko, co chcę byś mi dał.

     Obraz wokół wygląda jak co dzień. Nie widać różnicy czy to Kraków, Warszawa czy Poznań. Tramwaj, za nim szare wieżowce, dalej jakieś blokowisko. Musiałam przegapić informację o ogólnokrajowym maratonie, bo siedzę na przystanku, a wszyscy inni gdzieś biegną. Wszyscy się spieszą. Do szkoły, do pracy, na autobus. Prawie wszyscy. Oprócz mnie z wyścigu wyłamały się jeszcze cztery osoby. Mężczyzna z długimi włosami, ubrany w glany i znoszoną skórzaną kurtkę pcha przed sobą wózek ze staruszkiem. Obok nich idzie kobieta, przed nią też toczy się wózek. Tym razem w środku leży dziecko. Najmłodszy z tego pochodu zaczepia dziadka i zaczyna się głośno śmiać. Staruszek odpowiada mu tym samym i choć widać, że kosztuje go to dużo wysiłku, łapie wnuczka za rękę. Mijają mnie, a ja nie mogę oderwać od nich wzroku. Jeszcze na odchodne napis na koszulce kobiety mówi: „Happy with you”.
Niech wam ta chwila trwa.

     Na oko 6-letni chłopczyk z zapałem buduje zamek z piasku nad brzegiem morza. Obserwuję, jak przygryza wargę, ze skupieniem kopiąc fosę wokół twierdzy. Skończył. Otrzepuje ubrudzone w piasku ręce o spodenki i siada obok swojej budowli. Trwa tak w bezruchu przez około 10 minut i patrzy na morze. Wyraźnie widać, że na coś czeka. Na morzu tworzy się fala większa od innych. Szybko sunie w stronę brzegu. W końcu woda wlewa się w fosę wybudowaną przez chłopca. Więc na to czekał.
- Tata! Tata! Udało się! - chłopczyk zrywa się z piasku i biegnie w stronę leżącego niedaleko mężczyzny.
- Wiedziałem, że się uda. Mój mały inżynier. - tata bierze dziecko na ręce i podrzuca je w powietrze.
Niech wam ta chwila trwa.

     Od zawsze marzy mi się posiadanie starego, hippisowskiego ogórka. Dlatego, kiedy usłyszałam, że pod Krakowem, w jednym miejscu zaparkowane są dziesiątki moich wymarzonych samochodów, nie mogłam przepuścić takiej okazji. I tak rozanielona ja i mój mniej, ale jednak trochę zafascynowany facet przechadzamy się po terenie zlotu. Powietrze jest ciepłe, ale niebo zaczyna się robić coraz mroczniejsze. I nagle apokalipsa! Oberwanie chmury. W pierwszym odruchu kryjemy się pod drzewem, ale deszcz nie wygląda, jakby miał zamiar przestać.
- Biegniemy do auta?
- W sumie... z cukru nie jesteśmy.
Łapiemy się za ręce i wybiegamy w ulewę. Więc biegnę przemoczona, w otoczeniu ulubionych aut, czując zaciśnięte na moich palce ukochanej osoby.
Niech nam ta chwila trwa.
     Spaceruję między drzewami, patrząc jak pies za czymś goni. Nagle łapie cos między zęby i biegnie w moją stronę. Rzuca mi pod nogi patyk i nadstawia głowę, czekając na pochwalne głaskanie.
- Brawo, Junior. Znalazłeś patyk. Wspaniale.
Zwierzak patrzy to na mnie, to na patyk. Na pyszczku wykwitł mu wielki uśmiech. Ogon chodzi z prędkością, której mogą mu pozazdrościć najszybsze wiatraki. Wygląda, jakby ten kawałek drewna był dla niego co najmniej Świętym Graalem.
- Niewiele ci trzeba do szczęścia. Pozazdrościć.
Pies cieszy się dalej, nie przejmując się zupełnie moim cynizmem. Podnoszę patyk z ziemi i rzucam przed siebie. Junior goni go w podskokach i z taką samą radością wraca prosić o kolejny rzut. Spełniam jego prośbę, śmiejąc się z jego kawałka szczęścia. Tym razem drewienko poleciało kilka metrów dalej. W sumie faktycznie fajny ten patyk. Daleko lata.
 
cisza i wiatr
słońce i radość
deszcz na Twych skroniach
cóż więcej mógłbyś chcieć? 


 

niedziela, 25 marca 2018

Jestem wilkiem: wywiad z Pawłem "Pigułą" Czekałą


Piguła mówi sam o sobie: "jestem kierowcą zespołu The Analogs. Gram tam również na gitarze". Poza tym jest wilkiem. Czerwonym wilkiem. A co ma do powiedzenia nazistom i całemu światu?

Budzi w was jakąś dumę, że gracie na Punky Reggae Live? W końcu to trasa, która odbywała się przez 7 lat i ma sporą rzeszę fanów.
Na pewno, to impreza koncertowa wpisana w polską scenę od wielu lat, wiele zespołów rozpoczynało swoją karierę właśnie od tej imprezy. Z nami jest troszeczkę inaczej, bo nasz udział w tej trasie wynika z przyjaźni z zespołem Farben Lehre i z tego, że już ileś lat gramy, ale jesteśmy mile połechtani tym zaproszeniem.

Przez połączenie z reggae panuje inny klimat na tej trasie niż na zwyczajnych koncertach?

Raczej nie, dla ludzi takich jak ja, wywodzących się z kultury skinheads, reggae jest normalną częścią tej kultury. Wychowywaliśmy się na reggae, na takich zespołach jak Skatalites. To są rzeczy, które wpisują się w nurt kultury, z której się wywodzimy.

Nawiązując do ostatniej płyty, dlaczego akurat wilk? Jako zwierzę waleczne czy indywidualista, który zawsze sobie poradzi?

Dlatego, że teraz banda nazistów używa wilka jako swojego atrybutu, przywłaszczyli go sobie. To taka przewrotność, zabawa literacka w tekście, że „Okej, jestem wilkiem, ale nie takim jak ty. Jestem czerwonym wilkiem, jestem inny”.

W piosenkach, na przykład w „Straży miejskiej”, śpiewacie na „ty”. Faktycznie jest to kierowane do konkretnej osoby czy po prostu ma skłonić do przemyśleń?

Nie, nie, raczej nie jest to do konkretnej osoby, oczywiście poza piosenką „Międlar”, która jest jasno adresowana. „Straż miejska” to tekst ogólny dla całej tej idiotycznej formacji.

Pojawia się też zdanie, że śpiewacie smutne piosenki dla tych, którym pękło serce. Nie uważasz, że lepiej przekazać „Hej, jeszcze może być dobrze”, niż opowiadać o tym, co złego przeżyli?

W disco polo niech sobie śpiewają wesołe teksty. Jakoś dobrze się czujemy, śpiewając smutne piosenki. Zawsze zaznaczam, że lepiej jest śpiewać smutne piosenki, niż żyć w smutny sposób. Życzymy ludziom, żeby to, o czym śpiewamy, było tylko w piosenkach, a nie w ich życiu.



Gdyby słuchał cię cały świat, co byś powiedział?

Myślcie, nie włączajcie telewizorów i bądźcie dobrzy dla swoich bliskich. Wtedy będziecie największymi wrogami systemu.

środa, 17 stycznia 2018

Nie strasz, nie strasz...

Mówisz, że boisz się pająków? Węży? Ciemności? Pająki i węże możesz omijać, światło zostawić zapalone. Są lęki, z którymi trudniej żyć. Są fobie, które każą ci jeść tylko jogurty i inne papki. Są tacy ludzie, którzy po diagnozie „Będzie pan jeździł na wózku” krzykną z ulgą „Tak! W końcu”.

Dekstrofobia
– strach przed przedmiotami znajdującymi się po prawej stronie naszego ciała.
Ciężko to skomentować, tak że przewijaj dalej. Myszką, którą pewnie masz obok swojej prawej ręki. Masakra.

Detrimebofobia
– strach przed pójściem do toalety w obcym domu.
I tu już nie będzie „Mamo, ja chcę u Tomka”. Widocznie powiedzenie, że „w swoim najlepiej” nie odnosi się tylko do łóżka. Chociaż z drugiej strony wiadomo, co można ze strachu zrobić...

Eleuterofobia
– lęk przed wolnością.
- Miałeś być o 20. Masz szlaban na miesiąc.
- Dzięki, mamo. Kocham Cię!
Dorośli mogą skorzystać z bogatej oferty więzień w kraju i za granicą. Albo może chociaż jakieś korpo?


Hebdomofobiab
– lęk przed niedzielnymi wieczorami.
Cóż, to akurat mogę rozumieć. Poniedziałek, znowu budziki, znowu ludzie... Już wiadomo czemu Nocny Kochanek śpiewa „miałem nie pić, żartowałem, po niedzieli poniedziałek”. To nie alkoholizm, to walka ze strachem.

Katisofobia
– strach przed siedzeniem, ambulofobia – strach przed chodzeniem.
Ja to widzę. Trójka facetów gra w darta - jeden chory na katisofobię, jeden na tę drugą, a trzeci zdrowy. Ten ostatni przegrywa, myśli jakby się tu zrewanżować. I co mówi? „Dobra, chodźcie chłopaki, siądziemy”. Ka boom, pozamiatane.

Fagofobia
- lękiem przed przełykaniem.

No, czekam na głupie komentarze. Ja przemilczę.

Aerofobia
- strach przed powietrzem i oddychaniem.

To faktycznie może być problematyczne. Jak mówił najbardziej poważany lekarz na świecie, dr House: „Ludzie mówią, że bez miłości nie da się żyć. Osobiście uważam, że tlen jest ważniejszy”.

Epistemofobia, gnosjofobia
– strach przed wiedzą.
Nauczyciele i rodzice ich nienawidzą! Odkryli sposób na wytłumaczenie złych ocen! [ZOBACZ JAK]



Obawiam się, że nazw tych fobii i tak nie zapamiętasz. 

środa, 20 grudnia 2017

Jurajska Costa Brava: Introit

- To co, szukamy spania.
- Pod dachem?
- No najlepiej.
- To sobie szałas wybuduj.

Stołówka na bazie harcerskiej. Dach jest, nogi wyciągnąć można... miejsce idealne. Trzeba było tylko poczekać, aż zrobi się ciemno. Usiedliśmy na plaży.
- Fajna woda. Spokojna taka, nic się nie dzieje. Jak tutaj. - może to nie była jedna z moich najmądrzejszych filozoficznych myśli, ale jakby głęboko poszukać, tak bardzo głęboko, to metaforyczny sens jakiś ma.
Szczuru podniósł trzy małe kamyki, ustawił obok siebie i nazwał naszymi imionami. Popatrzyłyśmy na niego z lekkim zwątpieniem. Wyobraźnie zawsze miał, ale to już podchodziło pod efekty udaru. Zgarnął kamyki z ziemi i wrzucił wszystkie do wody.
- Utopiłeś nas.
- Nie, zrobiliśmy anarchię w wodzie. Możemy i tutaj. - wyszczerzył zęby w uśmiechu, który na pewno krył za sobą jakiś typowo szczurzy pomysł. - A was to mogę dopiero utopić. - przerzucił mnie przez ramię, chwycił Martynę za rękę i wbiegł do wody.

***

- Teraz na mnie chuchaj, żeby mi ubrania wyschły.
- Mogę opowiadać żarty.
- Dobra, oszczędź mnie. Chodźcie na stołówkę.

Podejście 1.
Szliśmy lasem w stronę budynku przyczajeni jak tygrysy, ukryci między drzewami jak smoki, cisi jak koty, jak...
- Tu dum, tu dum, różowe pantery!
- Jesteś szczurem, nie panterą. - parsknęłam śmiechem. Milczenie nie było naszą najmocniejszą stroną. - Cicho, skradamy się przecież.
Światła w stołówce były zapalone. W drzwiach stał kierownik bazy.
- Panie kierowniku, czy my możemy się tu zdrzemnąć?
- To stołówka, tu się je. Wypad.
Warto było spróbować. Na plaży też będzie wygodnie.

Podejście 2.
Weszliśmy do stołówki, nie spotykając nikogo po drodze. Za siatką rozdzielającą wnętrze budynku na dwie części znaleźliśmy łóżko. ŁÓŻKO. Czy to fatamorgana?
- Dobra, koło 5 wstajemy i się zwijamy, zanim ktoś tu przyjdzie.
Pocieszyliśmy się miękkością materaca pół godziny. Później usłyszeliśmy znane z poprzedniego dnia „Wypad”. I jeszcze kilka epitetów, których przytaczać nie wypada.

Podejście 3.
Hałas rozmów w budynku słychać było z kilkuset metrów. Weszliśmy w tłum zebrany wewnątrz. „Krajowe zawody w biegach na orientację” głosił wielki plakat przywieszony na ścianie.
- Ej, chodźcie, jak nie pośpimy, to chociaż po lesie pobiegamy - ruszyliśmy w stronę organizatora.
- Wy chcecie wystartować? - spojrzał na nas z lekkim niesmakiem. Patrzyłam na niego wyczekująco, siorbiąc prosto z torebki zupkę chińską. Martyna obracała w rękach słoik musztardy, Szczur podrzucał nad głową bochenek chleba. - Nie.
- A kimnąć się tu możemy?
Rozmowie zaczęło przysłuchiwać się coraz więcej osób.
- Jak rozśmieszycie więcej niż 20 osób, to możecie. - rzucił ktoś z tłumu.
Szczurowi nie trzeba było dwa razy powtarzać. Challenge accepted.
- Wiecie co robi Jezus na rondzie? Nawraca.
10 minut później leżeliśmy wygodnie na stercie namiotów ułożonych w rogu stołówki.

***

- Pobawimy się w komandosów? Podejdźmy jakiś obóz.
Pomysł podkradnięcia się nocą do któregoś z obozowisk i zawinięcie im flagi był jednym z lepszych, na jakie ostatnio wpadliśmy. Trzeba tylko iść uprzedzić komendanta. Obraliśmy na cel obóz młodych strażaków. Przy bramie wejściowej napotkaliśmy opór w postaci wrzeszczącej masy małych i trochę mniejszych uczestników. Jak w tym mrowisku znaleźć jakiegoś komendanta... W ułamku sekundy tłum się rozstąpił. Jak Mojżesz przez Morze Czerwone, pewnym krokiem w naszą stronę stronę szedł olbrzym. Długie włosy i broda sięgająca pasa. Gdzieś pod nią miał pewnie schowany topór. Wiking. Wódz.
- Który mi, kurwa, przeszkadza w pieczeniu kiełbasek?
My? My w życiu. Nie śmielibyśmy. Staliśmy przytłumieni jego potęgą.
- Bo my panie... wodzu, mamy sprawę taką. Chcieliśmy wasz obóz podejść. Wie pan, w nocy, flagę zdobyć...
Uszy wszystkich uczestników obozu urosły już z zaciekawienia do niewyobrażalnych rozmiarów. Zapomnieliśmy o jednej ważnej rzeczy – oni nie powinni wiedzieć o naszych zamiarach. Władca wikingów popatrzył po swoich podwładnych.
- Nooo, dzisiaj to już jesteście spaleni.
- Ale my nic nie paliliśmy!
Olbrzym zaniósł się śmiechem tak głośnym, że niewątpliwie gdzieś w Himalajach właśnie wywołał lawinę.
- Wchodźcie, pogadamy.


Dla wszystkich starczy miejsca

Pod wielkim dachem nieba



środa, 6 grudnia 2017

Legenda z Miry

III w., Likia, Azja Mniejsza

     Młodzieniec siedział przed drzwiami swojego domu i w skupieniu studiował Pismo Święte. Pomimo tego, że od rodziców dostał niemało pieniędzy, ta książka to najcenniejsze, co posiadał.
- Ty znowu czytasz tę powiastkę? Znalazłbyś sobie w końcu konkretne zajęcie. - głos należał do jego sąsiada. Ten człowiek był zupełnie inny od chłopaka. Dla niego liczyły się tylko pieniądze. Modlitwa była stratą czasu, Pismo Święte „powiastką”, a Bóg – wymysłem. Chłopak podniósł głowę znad lektury, uśmiechnął się i pozdrowił sąsiada.

***

     Mikołaj jak co dzień siedział przed domem i czytał Biblię. Nagle z okien budynku obok dobiegł go głośny lament. Szybko odłożył książkę i pobiegł zobaczyć, co się stało sąsiadowi.
- Jeszcze pytasz co się stało?! Cały majątek mi zabrał. Cały! Co do najmniejszej monety. A wszystko przez ciebie.
- Przeze mnie? Kto zabrał?
- Ten twój cały Bóg! „Bo drwisz z pobożności”, mówił. Twojej pobożności. Zejdź mi z oczu. - z odrazą spojrzał na Mikołaja. 
Chłopak wyszedł z mieszkania, po czym osunął się ciężko na ziemię. Słyszał jeszcze jak sąsiad mruczy do siebie: „Wiem, co zrobię. Córki sprzedam. Wszystkie trzy sprzedam. Kto się z nimi ożeni bez pieniędzy? No kto..? Sprzedam wszystkie.”
Młodzieniec z trudem podniósł się z ziemi, wciąż oszołomiony wydarzeniem. Wrócił przed swoje drzwi i sięgnął po Pismo, jakby miał nadzieję znaleźć w nim jakąś wskazówkę.

***

- Córki chciałeś sprzedać, a wyprawiasz już drugie wesele. Znowu masz pieniądze?
- Dwa razy znalazłem u siebie w mieszkaniu. Ktoś mi wrzucił przez okno.
- Tobie już chyba starczy tego wina - rozmówca mężczyzny wybuchnął głośnym śmiechem.
- Kiedy to prawda! Dowiem się kto to.


***

     Była już trzecia w nocy i nikt się nie pojawił. Nikt nie podszedł do okna. Nikt nie wrzucił przez
Tempera na desce Fra Angelico z 1437 roku.
okno pieniędzy. Mężczyzna czekał od kilku godzin, powoli tracąc wiarę w to, że dowie się, kim jest tajemnicza osoba. Kątem oka dostrzegł jakiś ruch. Może to gałęzie drzewa. Może pies. Może tylko przewidzenie. Po chwili jednak cień stawał się coraz wyraźniejszy. Formował się w ludzką postać. I zbliżał się. Mężczyzna miał wrażenie, że bicie jego serca obudzi całe miasto. Gdy cień był wystarczająco blisko, wyskoczył ze swojej kryjówki, złapał postać i ściągnął jej kaptur.
- Mikołaj?!










    Święty Mikołaj z Miry, patron ubogich, dzieci, mieszczan... Najbardziej „zapracowany” święty. Obecnie zamienił ciepłe południe na mroźną Laponię i para się roznoszeniem prezentów 6 grudnia oraz w wigilię Bożego Narodzenia.  

czwartek, 9 listopada 2017

Jurajska Costa Brava: Z pamiętnika

Jeszcze kilkanaście kroków... kilka... i jest – sklep u Basi. Padliśmy na ławki w ogródku za budynkiem. Szczur przeliczył cały budżet. Razem 6,28 zł.
- Na trzy butelki starczy.
- A potem?
- A potem to się zobaczy.

- Wy długo tak będziecie tu siedzieć? - głowa pani Basi wychyliła się ze sklepu.
- Może godzinkę, może dwa dni.
- To mi towar rozpakujcie. Może wam po jednym jeszcze postawie - problem z „co potem” rozwiązał się sam. Po pracy z powrotem wyciągnęliśmy się na ławkach. „Piwa, piwa dajcie...” zaczęłam nucić, uśmiechając się do słońca.
- A jak nie to... - głos zza rogu dokończył piosenkę za mnie. Spojrzeliśmy w tamtą stronę. Pierwszy pokazał się brzuch. Potem broda. A za nimi ich właściciel. Cała trójka stanęła przede mną, blokując promienie słońca.
- Weź się przesuń, bo świata za tobą nie widzę - rzuciłam w stronę brody z nadzieją, że gdzieś tam jest też reszta twarzy.
- Mała, pyskata punkówa. Już cię lubię – broda się zaśmiała. Postać rozsiadła się na ławce przed nami. - Gitarę macie. Zaśpiewajcie coś wesołego.
- Ja śpiewam tylko z takim kolegą. Lech się nazywa. Żubry też zazwyczaj lubią mnie słuchać...
- No chodząca bezczelność – teraz nawet brzuch zatrząsł się ze śmiechu.
Z czasem okazało się, że z kolegów Leszków stworzyliśmy całkiem pokaźny chór. I tak śpiewaliśmy wesołe piosenki, dopóki ze sklepu nie wyszła pani Basia.
- Te, gwiazdy. Jak skończycie koncert, to zamknijcie ogródek. I pilnujcie go.
Nawet nie zauważyliśmy, że zrobiło się ciemno. Wszyscy równo przytaknęliśmy i na do widzenia zaintonowaliśmy „Żegnajcie nam dziś hiszpańskie dziewczyny...”. Fakt, że może nie ze wszystkim trafiliśmy, ale włożyliśmy w to całe serce.

Jak pani Basia nam, tak my pani Basi. Pilnowaliśmy tego ogródka do samego rana. Nawet nie wyglądała na zdziwioną, widząc nas w tym samym miejscu, w którym zostawiła nas kilka godzin wcześniej.
- Całonocny koncert?
- Publiczność cały czas żądała bisów. - wzruszyliśmy bezradnie ramionami. Fanów się nie zostawia.
- Chodźcie, gwiazdy, towar czeka.
Chwilę później z powrotem siedzieliśmy na ławkach, wrzucając w siebie kolejne, przygotowane przez panią Basię kanapki.
- Anioł, nie kobieta – Szczur wymamrotał między kolejnymi kęsami.
- Nawet anioł może w końcu cierpliwość stracić. Chodźcie, spania poszukamy.
- Ciekawe gdzie.
- Jak to gdzie? Tam, gdzie jest wszystko. W „to się zobaczy”.  


Biegać, skakać,
latać, pływać,
w tańcu pogo wypoczywać.