Stołówka na
bazie harcerskiej. Dach jest, nogi wyciągnąć można... miejsce
idealne. Trzeba było tylko poczekać, aż zrobi się ciemno.
Usiedliśmy na plaży.
- Fajna woda.
Spokojna taka, nic się nie dzieje. Jak tutaj. - może to nie była
jedna z moich najmądrzejszych filozoficznych myśli, ale jakby
głęboko poszukać, tak bardzo głęboko, to metaforyczny sens
jakiś ma.
Szczuru podniósł
trzy małe kamyki, ustawił obok siebie i nazwał naszymi imionami.
Popatrzyłyśmy na niego z lekkim zwątpieniem. Wyobraźnie zawsze
miał, ale to już podchodziło pod efekty udaru. Zgarnął kamyki z
ziemi i wrzucił wszystkie do wody.
- Utopiłeś
nas.
- Nie,
zrobiliśmy anarchię w wodzie. Możemy i tutaj. - wyszczerzył zęby
w uśmiechu, który na pewno krył za sobą jakiś typowo szczurzy
pomysł. - A was to mogę dopiero utopić. - przerzucił mnie przez
ramię, chwycił Martynę za rękę i wbiegł do wody.
***
- Teraz
na mnie chuchaj, żeby mi ubrania wyschły.
- Mogę
opowiadać żarty.
- Dobra,
oszczędź mnie. Chodźcie na stołówkę.
Podejście
1.
Szliśmy
lasem w stronę budynku przyczajeni jak tygrysy, ukryci między
drzewami jak smoki, cisi jak koty, jak...
- Tu
dum, tu dum, różowe pantery!
- Jesteś
szczurem, nie panterą. - parsknęłam śmiechem. Milczenie nie było
naszą najmocniejszą stroną. - Cicho, skradamy się przecież.
Światła
w stołówce były zapalone. W drzwiach stał kierownik bazy.
- Panie
kierowniku, czy my możemy się tu zdrzemnąć?
- To
stołówka, tu się je. Wypad.
Warto
było spróbować. Na plaży też będzie wygodnie.
Podejście
2.
Weszliśmy
do stołówki, nie spotykając nikogo po drodze. Za siatką
rozdzielającą wnętrze budynku na dwie części znaleźliśmy
łóżko. ŁÓŻKO. Czy to fatamorgana?
- Dobra,
koło 5 wstajemy i się zwijamy, zanim ktoś tu przyjdzie.
Pocieszyliśmy
się miękkością materaca pół godziny. Później usłyszeliśmy
znane z poprzedniego dnia „Wypad”. I jeszcze kilka epitetów,
których przytaczać nie wypada.
Podejście
3.
Hałas
rozmów w budynku słychać było z kilkuset metrów. Weszliśmy w
tłum zebrany wewnątrz. „Krajowe zawody w biegach na orientację”
głosił wielki plakat przywieszony na ścianie.
- Ej,
chodźcie, jak nie pośpimy, to chociaż po lesie pobiegamy -
ruszyliśmy w stronę organizatora.
- Wy
chcecie wystartować? - spojrzał na nas z lekkim niesmakiem.
Patrzyłam na niego wyczekująco, siorbiąc prosto z torebki zupkę
chińską. Martyna obracała w rękach słoik musztardy, Szczur
podrzucał nad głową bochenek chleba. - Nie.
- A
kimnąć się tu możemy?
Rozmowie
zaczęło przysłuchiwać się coraz więcej osób.
- Jak
rozśmieszycie więcej niż 20 osób, to możecie. - rzucił ktoś z
tłumu.
Szczurowi
nie trzeba było dwa razy powtarzać. Challenge accepted.
- Wiecie
co robi Jezus na rondzie? Nawraca.
10
minut później leżeliśmy wygodnie na stercie namiotów ułożonych
w rogu stołówki.
***
- Pobawimy
się w komandosów? Podejdźmy jakiś obóz.
Pomysł
podkradnięcia się nocą do któregoś z obozowisk i zawinięcie im
flagi był jednym z lepszych, na jakie ostatnio wpadliśmy. Trzeba
tylko iść uprzedzić komendanta. Obraliśmy na cel obóz młodych
strażaków. Przy bramie wejściowej napotkaliśmy opór w postaci
wrzeszczącej masy małych i trochę mniejszych uczestników. Jak w
tym mrowisku znaleźć jakiegoś komendanta... W ułamku sekundy tłum
się rozstąpił. Jak Mojżesz przez Morze Czerwone, pewnym krokiem w
naszą stronę stronę szedł olbrzym. Długie włosy i broda
sięgająca pasa. Gdzieś pod nią miał pewnie schowany topór.
Wiking. Wódz.
- Który
mi, kurwa, przeszkadza w pieczeniu kiełbasek?
My? My
w życiu. Nie śmielibyśmy. Staliśmy przytłumieni jego potęgą.
- Bo
my panie... wodzu, mamy sprawę taką. Chcieliśmy wasz obóz
podejść. Wie pan, w nocy, flagę zdobyć...
Uszy
wszystkich uczestników obozu urosły już z zaciekawienia do
niewyobrażalnych rozmiarów. Zapomnieliśmy o jednej ważnej rzeczy
– oni nie powinni wiedzieć o naszych zamiarach. Władca wikingów
popatrzył po swoich podwładnych.
- Nooo, dzisiaj to już jesteście spaleni.
- Ale
my nic nie paliliśmy!
Olbrzym
zaniósł się śmiechem tak głośnym, że niewątpliwie gdzieś w
Himalajach właśnie wywołał lawinę.
Młodzieniec siedział
przed drzwiami swojego domu i w skupieniu studiował Pismo Święte.
Pomimo tego, że od rodziców dostał niemało pieniędzy, ta książka
to najcenniejsze, co posiadał. - Ty znowu czytasz tę
powiastkę? Znalazłbyś sobie w końcu konkretne zajęcie. - głos
należał do jego sąsiada. Ten człowiek był zupełnie inny od
chłopaka. Dla niego liczyły się tylko pieniądze. Modlitwa była
stratą czasu, Pismo Święte „powiastką”, a Bóg – wymysłem.
Chłopak podniósł głowę znad lektury, uśmiechnął się i
pozdrowił sąsiada.
***
Mikołaj jak co dzień
siedział przed domem i czytał Biblię. Nagle z okien budynku obok
dobiegł go głośny lament. Szybko odłożył książkę i pobiegł
zobaczyć, co się stało sąsiadowi. - Jeszcze pytasz co
się stało?! Cały majątek mi zabrał. Cały! Co do najmniejszej
monety. A wszystko przez ciebie. - Przeze mnie? Kto
zabrał? - Ten twój cały Bóg!
„Bo drwisz z pobożności”, mówił. Twojej pobożności. Zejdź
mi z oczu. - z odrazą spojrzał na Mikołaja.
Chłopak wyszedł z
mieszkania, po czym osunął się ciężko na ziemię. Słyszał
jeszcze jak sąsiad mruczy do siebie: „Wiem, co zrobię. Córki
sprzedam. Wszystkie trzy sprzedam. Kto się z nimi ożeni bez
pieniędzy? No kto..? Sprzedam wszystkie.”
Młodzieniec z trudem
podniósł się z ziemi, wciąż oszołomiony wydarzeniem. Wrócił
przed swoje drzwi i sięgnął po Pismo, jakby miał nadzieję
znaleźć w nim jakąś wskazówkę.
***
- Córki chciałeś
sprzedać, a wyprawiasz już drugie wesele. Znowu masz pieniądze?
- Dwa razy znalazłem u
siebie w mieszkaniu. Ktoś mi wrzucił przez okno.
- Tobie już chyba
starczy tego wina - rozmówca mężczyzny wybuchnął głośnym
śmiechem.
- Kiedy to prawda! Dowiem
się kto to.
***
Była już trzecia w
nocy i nikt się nie pojawił. Nikt nie podszedł do okna. Nikt nie
wrzucił przez
Tempera na desce Fra Angelico z 1437 roku.
okno pieniędzy. Mężczyzna czekał od kilku godzin,
powoli tracąc wiarę w to, że dowie się, kim jest tajemnicza
osoba. Kątem oka dostrzegł jakiś ruch. Może to gałęzie drzewa.
Może pies. Może tylko przewidzenie. Po chwili jednak cień stawał
się coraz wyraźniejszy. Formował się w ludzką postać. I zbliżał
się. Mężczyzna miał wrażenie, że bicie jego serca obudzi całe
miasto. Gdy cień był wystarczająco blisko, wyskoczył ze swojej
kryjówki, złapał postać i ściągnął jej kaptur.
- Mikołaj?!
Święty Mikołaj z Miry,
patron ubogich, dzieci, mieszczan... Najbardziej „zapracowany”
święty. Obecnie zamienił ciepłe południe na mroźną Laponię i
para się roznoszeniem prezentów 6 grudnia oraz w wigilię Bożego
Narodzenia.
Jeszcze kilkanaście
kroków... kilka... i jest – sklep u Basi. Padliśmy na ławki w
ogródku za budynkiem. Szczur przeliczył cały budżet. Razem 6,28
zł.
- Na trzy butelki
starczy.
- A potem?
- A potem to się
zobaczy.
- Wy długo tak będziecie
tu siedzieć? - głowa pani Basi wychyliła się ze sklepu.
- Może godzinkę, może
dwa dni.
- To mi towar rozpakujcie.
Może wam po jednym jeszcze postawie - problem z „co potem”
rozwiązał się sam. Po pracy z powrotem wyciągnęliśmy się na
ławkach. „Piwa, piwa dajcie...” zaczęłam nucić, uśmiechając
się do słońca.
- A jak nie to... - głos
zza rogu dokończył piosenkę za mnie. Spojrzeliśmy w tamtą
stronę. Pierwszy pokazał się brzuch. Potem broda. A za nimi ich
właściciel. Cała trójka stanęła przede mną, blokując
promienie słońca.
- Weź się przesuń, bo
świata za tobą nie widzę - rzuciłam w stronę brody z nadzieją,
że gdzieś tam jest też reszta twarzy.
- Mała, pyskata punkówa.
Już cię lubię – broda się zaśmiała. Postać rozsiadła się
na ławce przed nami. - Gitarę macie. Zaśpiewajcie coś wesołego.
- Ja śpiewam tylko z takim
kolegą. Lech się nazywa. Żubry też zazwyczaj lubią mnie
słuchać...
- No chodząca bezczelność
– teraz nawet brzuch zatrząsł się ze śmiechu.
Z czasem okazało się,
że z kolegów Leszków stworzyliśmy całkiem pokaźny chór. I tak
śpiewaliśmy wesołe piosenki, dopóki ze sklepu nie wyszła pani
Basia.
- Te, gwiazdy. Jak
skończycie koncert, to zamknijcie ogródek. I pilnujcie go.
Nawet nie zauważyliśmy,
że zrobiło się ciemno. Wszyscy równo przytaknęliśmy i na do
widzenia zaintonowaliśmy „Żegnajcie nam dziś hiszpańskie
dziewczyny...”. Fakt, że może nie ze wszystkim trafiliśmy, ale
włożyliśmy w to całe serce.
Jak pani Basia nam, tak
my pani Basi. Pilnowaliśmy tego ogródka do samego rana. Nawet nie
wyglądała na zdziwioną, widząc nas w tym samym miejscu, w którym
zostawiła nas kilka godzin wcześniej.
- Całonocny koncert?
- Publiczność cały czas
żądała bisów. - wzruszyliśmy bezradnie ramionami. Fanów się
nie zostawia.
- Chodźcie, gwiazdy, towar
czeka.
Chwilę później z
powrotem siedzieliśmy na ławkach, wrzucając w siebie kolejne,
przygotowane przez panią Basię kanapki.
- Anioł, nie kobieta –
Szczur wymamrotał między kolejnymi kęsami.
- Nawet anioł może w
końcu cierpliwość stracić. Chodźcie, spania poszukamy.
- Ciekawe gdzie.
- Jak to gdzie? Tam, gdzie jest wszystko. W „to się zobaczy”.
- Szczuru, Szczuru, pokaż nóżkę, to
się ktoś zatrzyma.
I jest. Pan, który chyba jest
piekarzem, bo suchary smażył nieziemskie.
Wiecie co robi sprzątaczka na
scenie? Wymiata!
Król czerstwego chleba.
Czym bawi się kot psychiatry?
Kłębkiem nerwów.
Pan Sucharmistrz.
Byli i tacy, co wieźli nas na
przyczepie z sianem. Albo na przyczepie z butlami gazu. Albo w
bagażniku. Była pani, która jak mówiła, minęła nas,
przejechała jakieś 10km i po zastanowieniu zawróciła, żeby nas
zabrać. Bo wyglądaliśmy porządnie, a za razem jakoś... nędznie.
Dziękujemy, a za razem nie dziękujemy.
Kolejne auto, kolejni ludzie. Wszystko
fajnie, dopóki nie trafisz na psychopatę. I choć to szansa jedna
na milion, to my chyba jesteśmy wyjątkowi. Jedni na milion.
- Czy wy jesteście jacyś... no?! -
powitalna formułka kierowcy czerwonej Skody była dość oryginalna.
Patrzymy po sobie zdezorientowani, bo nie wiemy czy jesteśmy.
Jesteśmy?”Jacyś” na pewno. - Wsiadajcie zanim się rozmyśle.
No to się pakujemy. Szczur z przodu,
my we dwie na tylne siedzenia. Jedziemy. W kompletnej ciszy, jakby
auto było wyciszone na wzór, nie wiem... studia nagraniowego?
Pomieszczenia do medytacji? Izolatki w psychiatryku..?
- Przepraszam pana, jacy jesteśmy? -
moja ciekawość wygrała. A wiecie, dokąd prowadzi ciekawość,
nie?
- Jacyś nienormalni! Zatrzymujecie
auta na ulicy, nogi dwie macie, to zapierdalać pieszo!- I tu
nastąpiło wyłączenie maszyny w mojej głowie. Ogólnie to
jesteśmy „jacyś”, bo zmuszamy kierowców do zatrzymania. Stoimy
na poboczu z karabinami i żądamy zatrzymania się. W przeciwnym
razie kula w głowę. Albo na drut i do lasu. Kończy wywód, PSTRYK,
jestem duchem z powrotem na tylnym siedzeniu czerwonej Skody. - … a
poza tym, to możecie trafić na jakiegoś psychola-zboczeńca.
- Eee tam, gwałcą tylko ładnych
ludzi. Niech pan spojrzy jacy my bezpieczni.
Auto zatrzymało się praktycznie w
miejscu. Kierowca odwrócił się do nas z wyrazem twarzy Hannibala
Lectera.
-
Wy ładne jesteście – przeniósł wzrok na Szczura – Ty chłopcze
też niczego sobie. Dobra, jedziemy. Kiedy was wysadzić?
Wakacje.
Że niby super, że wolne, że czasu dużo. ZA. DUŻO. Siedzimy w
mieszkaniu. Ja, Martyna, Szczur. Miasto przeszliśmy we wszystkie
strony już jakieś 483529 razy. Na dworze tyle samo stopni, tak na
oko. Z głośników leci Defekt Muzgó: „To jest nuda, aaa”. No w
punkt. Beznamiętnie patrzę jak kostki lodu w szklance robią się
coraz mniejsze. Przeciwnie proporcjonalnie do mojej frustracji. Bo
ona rośnie i rośnie jak balon, i w końcu wybuchnie, wysadzi szyby
w oknach, płomienie będą buchać przez komin... Te wybuchy, te
pościgi! Podniosłam wzrok, akurat w odpowiednim momencie, żeby
złapać zdziwione spojrzenie Martyny.
- Ty,
z czego ty się śmiejesz?
- Nie,
nic. Weźcie no, kurde. Zróbmy coś. - nawet
nie podnieśli głów, żeby spojrzeć w moją stronę. Z impetem
odstawiłam szklankę na stół - Zbierać
dupy! Do Kostek jedziemy. Teraz.
- Ja
mam piątaka, to mi nawet na busa nie starczy - Szczur nadal nie
otworzył oczu.
- Pojedziemy
na stopa. Każdy bierze po dwie rzeczy i wychodzimy.
- Co
ty, kurwa, bredzisz?
10
minut tłumaczenia, że nie, nie mam udaru, urojeń ani żadnej
koncepcji, 4 minuty ściągania ich z łóżek i 2 minuty pakowania
później, stoimy na chodniku przed drzwiami. Ja z bębenkiem pod
pachą, Szczur z gitarą, Martyna z plecakiem, który zawiera
wszystko co akurat mieliśmy pod ręką: trzy koszulki, ładowarkę,
nożyk i półpełną butelkę z wodą. Popatrzyłam po nas: jak w
poradniku pisał Sid
Vicious
- para
glanów, spodnie w kratę, kilo cukru u fryzjera. Klasa. Jakby nas z
domu wyrzucili. Albo ze squatu.
Podgórski mały rynek. Wiosenny dzień, powietrze ma około 15°C, na drzewach rozkwitają pąki. Kraków budzi się z zimowego letargu. Między stojącymi na placu kamiennymi krzesłami biega czarnowłosa dziewczyna w żółtym płaszczyku. Z loda, którego trzyma w swojej małej dłoni, spadają na ziemię czerwone krople. Jak krew. W oddali słychać huk przejeżdżającego pociągu. Jak wystrzał. Ciężko toczy się po szynach pociąg towarowy. Taki, jakich przetaczało się tu wiele. Tylko towar inny niż kiedyś. Choć zarówno współczesny, jak i ten z ubiegłego wieku wywożone są w tym samym celu. Jadą prosto do pieca, by zmienić się w popiół. Teraz w żelaznych kontenerach upchnięty jest węgiel, nie ludzie.
– Mama! Gorąco! - krzyczy dziewczynka niewinnym głosem, po czym ściąga płaszczyk i rzuca go na ziemię. Ubranie leży tak, jak prawie 80 lat temu leżały tu inne części garderoby. Kurtki, spodnie, buty. I ciała. Ciała Żydów z podgórskiego getta.
W 1939 roku w Krakowie mieszkało ponad 60 tysięcy Żydów. Dwa lata później zostało ich 17 tysięcy. W 1943r. wyznawców judaizmu było już o połowę mniej, a wojnę przeżyło zaledwie tysiąc. W maju 1940r. wydano polecenie o przymusowym przesiedleniu Żydów. W mieście mogło zostać 15 tysięcy żydowskich pracowników oraz ich rodziny. Ci musieli przeprowadzić się do getta, które powstało w marcu 1941r. w dzielnicy Podgórze. 15 ulic, 320 domów, 3167 pokojów i około 16 tysięcy osób. 3,5 tysiąca poprzednich lokatorów, zastąpiło ponad cztery razy więcej osób. Na jednego mieszkańca przypadały 2m2,, czyli mniej więcej tyle, ile wynosi powierzchnia przeciętnego jacuzzi.
Teren „dzielnicy żydowskiej” z początku ogrodzony był drutem kolczastym, następnie wokół getta wzniesiono mur w kształcie żydowskich nagrobków. Obecnie jego pozostałości znajdują się przy ulicy Lwowskiej i Limanowskiego. Wejść do getta można było przez cztery bramy: dwie na ulicy Limanowskiej, jedna przy ul. Lwowskiej i Józefińskiej i ostatnia między ulicą Kącik a placem Zgody (obecnie plac Bohaterów Getta). Możliwości wyjścia nie było. Groziła za to kara śmierci.
Jedna z bram getta
Jedynym miejscem, ostoją „zwykłego życia” była apteka Pod Orłem prowadzona przez Polaka, Tadeusza Pankiewicza. Oprócz zaopatrywania w leki, apteka pełniła funkcję pewnego rodzaju forum – tam spotykano się by skomentować bieżące wydarzenia, a także podyskutować o kulturze.
W czwartym roku wojny w getcie zaczęto prowadzić „wysiedlenia”: pierwsze miało miejsce na przełomie maja i czerwca, drugie w październiku. Żydów wywieziono z dworca Kraków-Płaszów do obozu zagłady w Bełżcu (wieś niedaleko Tomaszowa Lubelskiego). W wyniku czystek śmierć poniosło około 12 tysięcy judaistów. W grudniu „dzielnicę żydowską” podzielono na część A, w której mieszkali zdolni do pracy, oraz część B, zasiedloną przez osoby niepracujące i starszych. Marzec 1943r. to data ostatniego pochodu krakowskich Żydów. Poganiani pięściami SSmanów kierowali się ulicami Limanowskiego i Wielicką do obozu w Płaszowie. Mieszkańcy getta B zostali przetransportowani do Auschwitz. Tych, którzy nie zmieścili się na ciężarówki, rozstrzelano na placu Zgody. Obecnie w miejscu podgórskiego getta stoi instalacja wykonana w 2005r. przez Piotra Lewickiego i Kazimierza Łataka. Składa się z żelaznych krzeseł ustawionych w rzędy. Inspiracją były porzucone po likwidacji meble. Powodem powstania – przeznaczeni do likwidacji krakowscy Żydzi.
Zebrać
ekipę. "Ja
nie pracuję, potrzebne jest natchnienie I czapki z głów za moje
nastawienie"
Rok
2010.
Pierwsi
byli Kuro - pracownik wielkiej korporacji, który jest jak Dr Jekyll
i Mr Hyde – w punkowca zmienia się dopiero po godzinach, i Piter,
wykwalifikowany robotnik i stary, punkowy wyjadacz.
-
Może byśmy coś pograli?
-
Stary... osiem lat nie grałem.
Osiem
czy osiemnaście, z graniem jak z jazdą na rowerze - tego się nie
zapomina. Dlatego, gdy większość społeczeństwa spędzała czas w
kościele, chłopaki katowali swoje instrumenty. Z czasem stało się
to tradycją, to ich coniedzielne punkowanie. Jednak granie w domowym
zaciszu nie wystarczało, rozpoczęły się poszukiwania perkusisty.
-
Znam typa, co na bębnach śmiga. Ale gra po weselach.
-
Innego nie ma, niech będzie... Perkusista na sztukę.
Z owego perkusisty był jeszcze jeden benefit: chłopaki potrzebowali
sali prób, a on był w stanie ją im udostępnić. Problem był
tylko jeden - wcześniej dogrywał się tam zespół weselny, a teraz
chciałaby wejść kapela, która z biesiadnym graniem nie ma wiele
wspólnego.
"A
nas sąsiad z piwnicy wygonił, bo nasza muzyka jest wariacka"
Jednak
chłopaki w myśl sentencji, że do odważnych świat należy,
spróbowali przekonać opiekuna sali. Zanieśli nagrania swojej
muzyki, co kierownik skwitował krótkim:
-
Jakoś mnie to nie przekonuje.
-
To może my pokażemy na żywo? Będzie lepiej.
Nie
było.
-
Znajdźcie sobie pełny skład, zgrajcie się i najwyżej wróćcie.
Poszukiwań
ciąg dalszy. W międzyczasie wpadli na przegląd młodych zespołów,
z którego jednak ich wyrzucono, bo grali trochę zbyt długo.
-
To nic. Chłopaki z Zielonych Żabek na pierwszym przeglądzie
zostali zdyskwalifikowani, bo wokalista połamał statyw, a Mikser -
gitarzysta tak się podjarał graniem, że spalił piec. Punk rock to
nie rurki z kremem.
"Ostatni
raz poddałem się zamiast uwierzyć w to, co jest wpisane w moją
krew"
-
Na basie Harry zagra, tylko bębniarz czasu nie ma, bo wesela... -
Znam jeszcze jednego, Dymka. -
Ta? A ten gdzie gra? W kościelnej scholce? -
No... W sumie to tak. Ale punka słucha! Gitara,
perkusja, bas, wokal - check.
Nazwa:
Reszta
Pokolenia.
-
W ogóle roszad w składzie mieliśmy sporo, ze starego składu
zostałem ja i Dymek, a na basie mamy Marata, chociaż obrażony na
nas był...
-
Wal się, stary.
- Bo Marat chciał wejść na gitarę, ale mu
powiedziałem, że nie o taki styl nam chodzi... A potem kolega go
polecił na bas, no i został.
Zdobycie
sali prób, podejście drugie. -
Kierowniku miły, składzik mamy, to my może pokażemy? Tym
razem pokazali. Jednak z jednym małym "ale": -
Jak przyjdzie zespół lepszy od was, to od razu wylatujecie. W
trasę. "Jeśli
robić co nie masz, to na koncert jechać trzeba, nakupić
taniego wina"
Jest
skład, jest nazwa, materiał przećwiczony. Gotowi na podbój
świata. I od razu skok na głęboką wodę - trasa koncertowa ze
znanym zespołem The Bill. Jak wspomina Gerard, basista The Billa:
"Rozwijali się muzycznie z koncertu na koncert i nie odstawiali
patałajstwa na scenie. Zawsze zadowoleni, ale bez środków
dopingujących" i po chwili refleksji dodaje: "Pamiętam,
użyczyłem im sprzęt i spalili mi głośnik... ich basista się
słyszał na scenie, ja już nie". Bo ogień na scenie musi być
od początku.
"Ooo,
jedziemy na Woodstock!"
W
końcu, po długim czasie tułania się po klubach, grania czasem dla
pustych sal, a czasami dla dziesiątek głów, nadszedł ten jeden
koncert, określony przez chłopaków "koncertem życia".
Przystanek Woodstock, Pokojowa Wioska Kryszny. Spełnienie wielu
zespołów.
-
Niesamowite przeżycie. Kiedy grasz i widzisz ze sceny tysiące
twarzy, zadowolonych twarzy, to czujesz, że jesteś w końcu na
właściwym miejscu. Ludzi było naprawdę sporo.
-
Może dlatego, że padał deszcz, a pod namiotem Kryszny mogli się
schować...
-
Nawet pogodę zamówiliśmy na nasz koncert, żeby ludzi było
więcej, a wiadomo, że "Bóg zawsze jest z punkami"!
"A
co ty tutaj robisz? Ja robię tu wrażenie dobre"
-
Jak zagraliśmy, to trzeba było sukces poświętować, wiadomo...
Jako ostatnie tego dnia występowało Farben Lehre. Oni mają taką
piosenkę "Impreza bywa mokra, gdy się znajomych spotka",
szczera prawda ten tekst. I zawsze wtedy zapraszają na scenę swoich
przyjaciół, w tym i nas. Ja przez trzy dni Woodstocku nawet butów
nie ściągnąłem, bo zasypiałem od razu, jak tylko się
doczłapałem do śpiwora, a oni nagle dali mi mikrofon do ręki i
kazali śpiewać. Przed swoimi koncertami pije co najwyżej herbatę,
ale przecież byłem już po...
Kontakty
w zespołach są, w klubach też, teraz powinno być łatwiej.
Nakręceni energią z wakacyjnych festiwali, zaczęli poszukiwania
koncertów. Spróbowali z Farben Lehre, skoro już uznali ich za
swoją "ferajnę".
- Woooojtek, może zagramy z Wami
koncert? Poznań?
-
Wiesz, co.. już obstawiony.
-
Kielce..?
-
Nope.
-
To może Olsztyn?
-
Ten za dwa miesiące? Tam jeszcze nikogo nie mamy, dawaj.
Udało
się. Wyruszyli na trzydniową minitrasę koncertową z dwoma trochę
bardziej znanymi zespołami.
***
-
Stary, czytałem ostatnio "Rok 1984" Orwella... -
Słyszeliście, że gimnazja likwidują? -
Ludzie teraz nie przychodzą na koncerty, wszyscy w domach
siedzą... -
Słaby sezon... Takie
rozmowy toczą się za zamkniętymi drzwiami klubowej garderoby, a
nie jakieś... “ochlaj I wyżerka”.
-
Zadowoleni z tej trasy byliśmy, jedne z najfajniejszych koncertów.
Dobry był też koncert w Miastku. Graliśmy charytatywnie dla
niepełnosprawnego chłopaka, udało się zebrać dla niego jakoś
ponad 4 tysiące. Naszą płytę wylicytowali za 230zł., to więcej
niż zebraliśmy ze wszystkich sprzedanych krążków. A jakie tam
było afterparty! Mateusz, pamiętasz?
-
Nie pamiętam...
-
Bo takie było dobre!
Wracając
do powszechnie krążących stereotypów - muzycy narzekają na
zmęczenie po koncertach, reszta nie wierzy, bo "cóż męczącego
jest w graniu?"
-
"Koncertowanie" to nie tylko scena. Czasem trudniej niż
zagrać jest znaleźć nocleg. Spanie zarezerwowane, lecimy odpocząć.
Dojeżdżamy pod podany adres, wita nas neon rodem z amerykańskich
horrorów. W budynku pusto. W końcu pokazuje się pani, pytamy o
rezerwację, dostajemy odpowiedź okraszoną ukraińskim akcentem:
"Do pani na górę". Idziemy. Na schodach mija nas facet z
dwiema reklamówkami, w których postukują butelki piwa. Z nadzieją
na uzyskanie jakiejkolwiek informacji otwieramy usta, żeby zadać
pytanie, ale gość otwiera drzwi do pokoju i równie szybko je
zatrzaskuje. Może gościa suszyło, spoko. Zza drzwi dochodzą
podniesione głosy: "Co innego miałeś kupić, a nie
jakieś..!". Nie wszystkie browary trzeba lubić, ale no...
Chwilę później drzwi otwierają się ponownie, dostarczyciel piw
rusza w drogę powrotną, a za nim pojawia się postać właściciela.
Pytamy o rezerwacje. Mówi, że coś tam się znajdzie, za chwile
wraca z kluczykiem. Ukraińska pokojówka miała nas zaprowadzić.
Wychodzimy z budynku, ona idzie kilka kroków przed nami. Nagle z
balkonu prosto na jej głowę leci kubeł zimnej wody. Na dworze taka
temperatura, że dziwię się, że wodospad nie zamarzł w locie.
Patrzymy w górę, na balkonie stoi właścicielka z wiaderkiem w
ręku, krzyknęła jakieś "sorry" i tyle w temacie.
Przejście do pokoju odbyliśmy przy akompaniamencie szlochów przed
chwilą oblanej dziewczyny. Jakby tego było mało, to stan czystości
pokoju Perfekcyjną Panią Domu pewnie przyprawił by o zawał. I weź
tu odpocznij...
Studio.23.06.2015r.
2:00
Zmęczeni
podróżą weszliśmy do hotelu, uśmiechnięta pani recepcjonistka
przywitała nas uprzejmym: - Mogę prosić nazwisko któregoś z
panów? Tak dostałam się do grupy „chłopaków z
zespołu”...
7:30 - Wstajemy, musimy się ogarnąć. -
Na którą mamy być? - Na dziesiątą. - To jeszcze chwilka.
8:00 - Dobra chłopaki, wstajemy. - Ta.
9:30 -
Chyba czas najwyższy wstać, mamy pół godziny. - Zaraz nie
zdążymy na śniadanie! Przynajmniej to przekonuje punkrockowców.
10:38
Jak przystało na prawdziwych artystów spóźniliśmy
się pół godziny, jednak realizator dźwięku Piotrek „Pietrula”
Mędrzak przyjął nas z wielkim, szczerym uśmiechem.
Przekroczyliśmy próg studia i tak znaleźliśmy się w centrum
dowodzenia światem. Wszędzie gałki, pokrętła, przełączniki,
przyciski...
...i jeszcze więcej przycisków.
Zastanawiałam
się tylko gdzie jest guzik z napisem „destrukcja planety”.
Po
wstępnych uprzejmościach, kawie, herbacie i ciastku, przeszliśmy
do nagrywania gitary basowej. A dokładniej do przygotowań do
nagrywania. Po mniej więcej godzinie zmieniania wzmacniaczy i
parametrów, przeplatanego piotrkowym „Artysta pogra chwilę”,
„Niech artysta chwilę nie gra”, chłopaki odnaleźli brzmienie,
które im odpowiada. Sama gra poszła dość sprawnie. Trzy razy
więcej ustawiania niż grania. Poważnie. I kiedy myśleliśmy, że
etap gitary basowej jest zakończony, Piotrek wpadł na pomysł:
-
A może by tak trochę „przybrudzić” ten bas?
- Czemu
nie?
Wtedy zaczął się problem i jednocześnie narodziła
refleksja: „Jeśli macie dobrą wersję, nie proponujcie już
niczego innego, nie trzeba będzie wybierać”. Oba warianty są
dobre, na który się zdecydować? Prawie wszyscy opowiedzieli się
za pierwszym, czystszym brzmieniem. Poza Smalcem:
- Weźmiemy tę
drugą.
Ach, ci artyści. I chociaż tym razem wygrał, to
pamiętać trzeba, że zazwyczaj za gitary w zespole odpowiedzialni
są Marcin „Lisu” Lisowski i Arek „Jaffa” Jaworski.
Przyszedł
czas na gitarę elektryczną. I znowu ustawianie, znowu szukanie
odpowiedniego dźwięku. - Oliwka, które lepsze?
Gdybym tylko
wiedziała co się zmienia, to chętnie bym wam pomogła... Kawałek
zaczął już nabierać punkowego brzmienia, emocje były wręcz
namacalne, wszyscy rwali się do gitar.
Ale jak wiadomo trzeba
łamać schematy. Puzon w punk rocku? Czemu nie. Smalec złapał za
trąbę, założył słuchawki i wszedł do studia. Zza szyby
patrzyliśmy z niepokojem jak traci oddech od ciągłego dęcia, żyły
niebezpiecznie pulsują, a twarz przybiera kolor czerwony.
- Może
chcesz chwilę przerwy? Skleimy coś z tego co mamy.
- Nie,
spróbujmy jeszcze raz.
I jeszcze raz. I jeszcze.
Pomimo
takiej eksploatacji zachował energię na nagranie wokalu. Jednak na
początku oczywiście ustawienia.
- Jaki mikrofon do tego
chcesz?
- Myślałem nad SM 57.
- Może bardziej D12.
AHA...
Rozszyfrujcie mi to, proszę. Frontman zabrał (którąś już tego
dnia kawę), tekst i stanął przed mikrofonem. W końcu w swoim
żywiole. I chociaż praca nad wokalem poszła raczej szybko, na
końcu wszyscy mieliśmy już w mózgu punkrockową miazgę, bo ile
można słuchać tego samego... Studio opuściliśmy zmęczeni, ale z
uśmiechem od ucha do ucha. Wiecie ile radości daje stworzenie
kawałka, który „tak hula”? Tak zleciał cały dzień w studiu.
Dla mnie nowe, ciekawe doświadczenie, po kilku godzinach nawet
zaczęłam się orientować co się dzieje, a to już duży sukces.
Dla zespołu to kolejny dzień pracy. Chociaż jak twierdzą to
bardziej przyjemność niż praca. Widocznie wyczerpująca
przyjemność, bo Smalec na moje pytanie:
- Po co się tak
męczysz?
Odpowiedział:
- Punk rock – kochaj to, albo rzuć
to.
24.06.2015r. Dzień miksowania.
Spóźniliśmy
się do studia, wiecie – efektowne wejście. Piotrek przyjął nas
z właściwym sobie wielkim uśmiechem. Z nową energią zasiedli do
pracy. Tutaj nie będzie zwrotów akcji, wybuchów, nie będzie nawet
instrumentów. Dla zwykłego śmiertelnika jak ja, na dobrą sprawę
nie działo się zbyt dużo. Ale chłopaki wytrwale siedzieli, coś
zmieniali, odsłuchiwali, znowu zmieniali. Naprawdę wytrwale, bo ta
dłubanina trwała około czterech godzin. A dla mnie dalej zagadką
jest, co oni tam słyszeli... W końcu się udało – byli
zadowoleni. Odsłuchaliśmy nagranie 8614-ty raz, po raz kolejny
stwierdziliśmy, że kawałek „tak hula” i usatysfakcjonowani
efektami i współpracą, pożegnaliśmy się z dźwiękowcem.
Reszta Pokolenia: Jak my skończyliśmy nagrania to wiesz, trzeba robotę uczcić.
Tylko to nasze „jedno piwko” przeciągnęło się do rana…
Najlepsze co pamiętam, a wiele tego nie ma, to moment jak wkurzona
dziewczyna realizatora wpadła do studia z głośnym „Co tu się
dzieje?!”, a on podniósł głową znad stołu: „Kochanie… punk
rock się dzieje!”
„A
gdy się mnie ktoś zapyta czy wyrosnę kiedyś z tego, powiem,
że wyrosnąć można z majtek albo z klocków lego”
wiadomo, że wolę pisać niż mówić,
więc posłuchaj teraz. Poczytaj :) Z okazji Twojego święta, życzę
Ci:
- Mamo, pofarbowałam włosy na
czerwono - Bez komentarza.
… żeby było mniej
sytuacji, których nawet nie da się skomentować,
(4.00,
środek tygodnia, SMS): - Wracam już z klubu do domu -
Dobrze, napisz jak dojedziesz. - Mama, a czemu ty nie śpisz? -
Bo czekam aż wrócisz.
… żebyś się w końcu
wyspała,
- Wyszłabyś gdzieś, nie tylko
siedzisz w tych książkach. - Ok, idę dzisiaj na miasto. -
Nie lubię jak gdzieś chodzisz sama.
… więcej
zdecydowania,
- I co tam u Ciebie ciekawego? -
Siedzę w pracy. - O 20?!
… żebyś miała czas usiąść i
napić się kawy w innym miejscu niż biuro,
- Co ty taka
nabuzowana? - Bo tu w pracy telefony, każdy coś chce i w
ogóle..! Ech.
… spokoju, przede wszystkim spokoju.
A
na koniec powtórzę nie pierwszy raz i pewnie nie ostatni: „Kiedyś
zmądrzeje i zapomnę stare dzieje, jeszcze mama będzie dumna, że
ma dziecko, a nie durnia” :)
Relację
ze studiów najlepiej zacząć jak tę z Woodstocku: Mamo,
żyję. I jako człowiek, przecież już jakby nie było, uczony,
zrobiłam pewne obserwacje...
#1
LUBIĘ SPRZĄTAĆ
Wyobraźcie
sobie taką sytuację. Siedzę w pokoju i uczę się do sesji.
Chciałam wyjrzeć przez okno i patrzę, a ono takie brudne! Musiałam
umyć. Jak już się za to zabrałam, to umyłam szyby w całym
mieszkaniu. Chodząc po tych pomieszczeniach, zauważyłam, że
trzeba poodkurzać. Kurze z mebli pościerać. Pozmywać. Wynieść
śmieci. Posegregować ubrania w szafie. No, a potem to już do
nauki...
#2
UMIEM CZAROWAĆ
Otworzyłam
lodówkę, na półce tylko ser żółty. Albo
pleśniowy, nie jestem do końca pewna. Wybrałam się na zakupy,
chciałam tylko jakieś podstawowe rzeczy. Wiecie, chleb, masło,
cukier. Podchodzę do kasy, wyciągam portfel... no, z pustego to i
Salomon nie naleje.
Potem
znajomi zaproponowali wyjście na miasto, myślę sobie: „Czemu
nie?”. To poszliśmy na rynek... a więcej grzechów nie
pamiętam. Ania mówiła następnego dnia, że odda mi potem za
to piwo, co jej postawiłam. Dziwne.
#3
5+5=4
No
to, to już Wam muszę rozrysować:
Powszechnie
znane Prawo Kasztelana.
#4
MOJA UCZELNIA TO HOGWART
Bo
trzeba Wam wiedzieć, że nie tylko ja potrafię czarować. Niektórzy
wykładowcy na uczelni też potrafią. I zazwyczaj pokazują to już
na pierwszych zajęciach. Wystarczy, że wypowiedzą takie zaklęcie:
„Obecność nie liczy się do oceny” i nagle z sali znika 3/4
studentów.
#5
JEM REGULARNIE
Bylibyście
ze mnie dumni. Naprawdę w kwestii żywienia trzymam dyscyplinę.
Stały posiłek co 24 godziny.
Niedługo
przyjadę do domu. Tęsknię za domowymi obiadkami. I za Wami
oczywiście też!
Ściskam
mocno!
P.S.
Zjadłabym coś dobrego. Cokolwiek. Byle nie pierogi.
Nudle - Nagie fotki, tak zwane nudesy. (miejski.pl)
Niedawno
wylewałam żale o tutaj, że boli mnie ludzka głupota. Podtrzymuje.
I zanim ktoś stwierdzi, że to:
będzie
dla mnie najlepszym lekarstwem, to ja jeszcze trochę pogadam.
Czasem
nawet zazdroszczę. Tak sobie beztrosko żyć z dnia na dzień, z
myślą, że jak pieniędzy zabraknie, to zawsze można dodrukować,
rozdać każdemu i bieda zniknie. Jeśli chcesz być "fajny",
to wskakujesz w air maxy, wsadzasz w usta e-papierosa i ta daam -
wszyscy Cię lubią. Przenieśmy się w środowisko naturalne tych
osobników. FACEBOOK.
1.
Masz tyle możliwości. Spacer, koszykówka, piłka nożna. Może
jakaś dobra książka? Albo podręcznik? Wyglądasz przez okno,
uśmiechasz się widząc piękną pogodę. Potem
twój
wzrok szybko prześlizguje się po stercie książek i zeszytów,
żeby ostatecznie zatrzymać się na ekranie komputera. Czujesz jak
niebieska poświata bijąca z monitora oblewa twoją twarz i napawa
Cię energią. I do końca dnia robisz to:
2.
„Ale
ja tu poznaję nowych ludzi!”, mówisz. Nie odpowiem: „Ale bez Facebooka też można, uwierz”, bo to zostało już przemielone w
92836-ciu ustach. Udam zainteresowanie. Pokaż mi jak to robisz.
Och, okej.
3.
Skupiacie się na facebookowych grupach. „Polish Squad”, „Sztoss
Squad” i pewnie jeszcze kilka innych. I
jesteście przyjaciółmi w to prawie 100 tysięcy osób. I nawet znalazłeś
tam dziewczynę? To ja życzę wytrwałości!
Podczas
badań ucierpiało tylko moje, i tak już
nadszarpnięte zdrowie psychiczne. Jeśli pod postem będzie 10 lików i
10 komentarzy, to psychiatra przepisze mi leki za darmo.
Z czym kojarzy Ci się
deszcz? Ile razy przeklinałeś go stojąc na przystanku,
przemoknięty, zmarznięty, zły, marząc tylko o tym, żeby wreszcie
przestało lać? Ile radosnych dni spędziłeś w dzieciństwie
skacząc po kałużach, kiedy ciepły, letni deszczyk padał Ci na
głowę? Ile w wiadomościach było doniesień o burzach, ulewach,
powodziach, które niszczyły czasem cały dobytek lub zabierały
ludzkie życia? Ile roślin uschłoby bez życiodajnego deszczu?
Świętochowski
porównywał ludzi do opadających liści, Prus krzyczał ustami
Rzeckiego, że „wszystko marionetki”. A człowiek jest też
trochę jak deszcz…
Pojawia się ni stąd
ni zowąd i jak tornado przewraca cały świat: zmienia sposób
postrzegania świata, siebie, inaczej nawet parzysz herbatę. Burzy
harmonię. Wyrywa głęboko zakorzenione drzewa przyzwyczajeń.
Przecina pajęczyny relacji. I co potem? Stoisz na pobojowisku, pod
nogami masz gruzy dotychczasowego życia i jesteś zdany na siły
natury. Może ulewa przerodzi się w lekki deszczyk, zza chmur
wyjdzie słońce i ziemia zacznie się zielenić. A może to tylko
cisza przed kolejnym uderzeniem.
Z naturą nie
wygrasz.. Ale z chmur układa się pytanie: którym chcesz być?
Może czasem lepiej
poddać się podmuchom wiatru i pozwolić się przegonić w inny
zakątek.
Zenek Kupatasa - człowiek, który sam o sobie mówi "gruby grubas", a miłością do "cienkiej kiełbasy" potrafi zarazić nawet takie osoby, które na co dzień mięsa unikają. Stworzył nowy język tylko po to, żeby nagrać coś innego. O co chodzi z "WKARAWA MI SUROR" i co na to wszystko jego synek?
Granie
na WOŚPie to dla Ciebie okazja specjalna czy koncert jak każdy
inny?
Specjalna
okazja... Przede wszystkim jest bardzo zimno :) Graliśmy wiele razy
na WOŚPie, nawet 15 lat temu graliśmy dla Orkiestry, więc dla nas
to nie jest nic nowego. Nowe jest to, że gramy na rynku głównym w
Krakowie, przed Światełkiem do nieba, to jest na pewno coś, czego
kiedyś w Kabanosie nie było. Zawsze graliśmy w jakichś małych
klubach, żeby wspierać WOŚP. Jest to wyjątkowy koncert chyba dla
każdego muzyka i dla nas oczywiście też. Jest to koncert wspierający bardzo potrzebną akcję, która w Polsce odniosła
gigantyczny sukces dzięki Jurkowi Owsiakowi. Przystanek Woodstock,
który stworzył, jest dla nas drugim domem, a organizowany jest
właśnie w ramach podziękowania za Wielką Orkiestrę Świątecznej
Pomocy. To wspaniała inicjatywa i przyjemność, i OBOWIĄZEK nasz
zagrać zawsze na WOŚPie.
Ostatnio
Twoja rodzina zyskała nowego członka. Po pojawieniu się synka
dalej utrzymujesz wyśpiewane kiedyś zdanie, „że szare życie Cię
nie złamie”?
Z
synkiem daję radę, dlatego, że on generalnie jest uśmiechnięty
:) Nie daje za bardzo w kość. Poza tym, on o 20 kładzie się spać
i wstaje o 6 rano, tak że ja mam naprawdę sporo czasu, kiedy nic
się nie dzieje specjalnego i mogę iść sobie na próbę albo
posiedzieć nad piosenkami, albo pooglądać jakieś fajne seriale.
Generalnie nie jest źle. A najpiękniejsze w tym wszystkim jest to,
jak się wraca do domu właśnie po takim WOŚPie, czy jakichkolwiek
koncertach i się widzi takie małego Stasia z tą uśmiechniętą
twarzą, który chce na rączki i się tuli, niesamowita sprawa. Taka
radość wstępuje, ja tęsknię na koncertach, żeby wrócić do
domu, czego kiedyś specjalnie nie było :) A teraz jak jestem na
koncertach, to tylko cały czas proszę żonę, żeby mi przesyłała
aktualne zdjęcia Stasia i przeglądam sobie. "Ojej, taki Staś",
bym tylko wziął przytulił i wycałował.
Co
skłoniło Cię do tego, żeby zdecydować się na nagranie solowego
albumu?
To
już dawno chodziło za mną, ja myślałem, że "Chmurki"
[2010r.] piszę na solową płytę, a w końcu wylądowały w
Kabanosie. W ogóle wszystkie moje pomysły lądowały w Kabanosie...
I stwierdziłem: "Kurde, może zacznę też robić w końcu coś
solowego", to będzie też czas na to, żeby Kabanos mógł
trochę odpocząć od koncertów, żebym mógł ponagrywać pomysły,
które nie do końca sprawdzą się w Kabanosie. I myślę, że tego
będzie coraz więcej. Dla mnie tworzenie to jest to, po co tu
jestem. Koncerty są super, uwielbiam koncerty, ale jakbym miał
zrezygnować z tworzenia i grać koncerty, to wolałbym zrezygnować
z koncertów i tworzyć. To jest dla mnie powód, dla którego siedzę
w muzyce i jest mi żal pomysłów, które nie są zrealizowane, bo
zajęty jestem czymś innym. A jestem w tak dogodnej sytuacji, że
mogę sobie pozwolić na to, że po prostu siadam i piszę, i wydaję
to. I nie muszę się przejmować tym, czy ktoś specjalnie będzie
to kupował czy nie, tylko mogę tworzyć. Z racji tego, że Kabanos
ma tylu fanów, którzy tak pięknie wspierają "kiełbasę",
mogę sobie pozwolić finansowo na to, żeby wydać solową płytę,
co nie jest tanie i przynosi prawie same straty. Ale jest radość z
tego, że możesz stworzyć coś innego. Myślę, że tych utworów
jeszcze trochę będzie. Poza Kabanosa wyszedłem nie tylko jako
Zenek, ale mam jeszcze kilka projektów, o których w przyszłości
usłyszycie.
Skąd
pomysł, żeby na płycie „33” użyć dość niespotykanego
zabiegu pisania tekstów akronimami?
Właśnie
stwierdziłem, że zrobię
coś, wiesz... pojebanego :) To jest bardzo proste napisać piosenkę
po polsku, to znaczy może nie proste, ale chciałem czegoś innego.
Chciałem usłyszeć siebie w jakimś obcym języku. Pamiętam,
chodziło za mną "WKARAWA
MI SUROR" i tak mówię: "Jak to fajnie brzmi!". I
stwierdziłem, że do muzyki ciężkiej to pasuje. Na początku
myślałem, że może zrobię
taki jeden utwór, no bo cała płyta to będzie przegięcie. Ale
zdecydowałem, że przegnę tę pałę i nagrałem. Tak sobie
myślałem, że wydam płyt jeszcze bardzo dużo, więc mogę sobie
pozwolić na to, żeby wydać jedną płytę taką zupełnie
niezrozumiałą dla ludzi. Mam dużo różnych, dziwnych pomysłów,
które są dosyć, powiedzmy, mało komercyjne, ale mnie zadowalają
jako człowieka, który wymyśla jakieś rzeczy. Dla mnie to jest
jak dziecięca zabawa, sobie wymyślać: "A chodź, zamienimy
słowa, poskracamy i będziemy do siebie mówić w ten sposób".
Taka zajawka, która się bierze z funu. I z takiego funu nagrałem
tę płytę, gdzie nieźle pojechałem po bandzie. Przez część
osób została zupełnie odrzucona. Marchewa jak to nagrywał... Jak
on załamywał ręce, że tylko osoba chora psychicznie będzie mogła
tego wysłuchać. No i jak się okazuje, trochę tych osób chorych
psychicznie jest :) Teraz pojadę w trasę i ciekaw jestem jak ludzie
będą reagować na te kawałki. Generalnie jestem z siebie
zadowolony, że coś takiego zrobiłem. Nie zmieniłbym tego i myślę,
że jeszcze dużo dziwnych pomysłów ze mnie wyjdzie na zasadzie
jakiejś zajawki.
I
tak na koniec, gdybyś wiedział, że słucha Cię cały świat, to
co byś powiedział?
"Róbta,
co chceta", cytując słowa Jurka Owsiaka. Nie za bardzo czuję
się odpowiedzialny, żeby mówić ludziom rzeczy, które są jakimś
przesłaniem. Ale wolność dla mnie jest podstawową wartością,
najważniejszą w życiu. Wolność myśli, wolność tego co robisz,
tego, że możesz poczuć się swobodnie. Wiadomo, że zawsze
podejmując wybory życiowe, komuś coś nie pasuje. Zawsze tak jest.
Nawet przynosząc piosenki do Kabanosa, zawsze komuś coś nie
pasuje. Sęk w tym, żeby mieć odwagę robić po swojemu. I jednak
mówię jakieś przesłanie... :) Nie słuchajcie mnie,
słuchajcie siebie.